LASSO napisał
Wyjeżdżamy o trzeciej rano 1 stycznia. Moja, wciąż pierwsza żona sądzi,
że zwariowałem. Zawsze Sylwestra spędzaliśmy hucznie a w tym roku nie, bo ja
na ryby. Koniec świata, pewnie myśli zaspana ale szczęśliwa, bo Nowy Rok bez
kaca na przyjemnym spacerku z Nelinką dobrze im obu zrobi.
Gramolę się trochę. Spałem godzinę a teraz czekam na prom. Żeby wydostać
się ze Świnoujścia trzeba płynąć 7 minut, zasypiam i budzi mnie cumiarz.
Myśli, że prowadzę po pijaku, dziwnie spoziera.
Dojeżdżam do Wolina gdzie już czeka pięciu takich jak ja osłów. Jeszcze
nie wiemy, że Piotrek nam dziś pokaże...
Głucha, dziwna noc. Papiery, butelki, resztki petard - cicho. Oglądam
okna firmy, czy ktoś nie rzucił butelką, kamieniem czy innym przydatnym do
rozbicia szyby przedmiotem. Spokojnie, cały bal był chyba na nabrzeżu.
Myślałem, że pośpimy w drodze a tu jak przed zawodami, kumple trajkotają,
napalają się, wspominają jeden przez drugiego swoje trocie.
Największą na koncie ma Piotrek - 5,40 kg z marca zeszłego roku. Jeszcze nie
wie... Aaaaa myślę, skoro nie prowadzę to wypiję piwko i pogadam z tymi
wariatami. Stacja paliw, gość ma dość dziwny wyraz twarzy. Wygląda jak
skrzyżowanie gnoma z dużą cykadą. Jeszcze około 70 km do Słupska, do Królowej
naszych rzek łososiowych. Dojeżdżamy bez przygód a nad wodą szok. Nigdy
wcześniej nie byłem na otwarciu sezonu. Namioty, grochówka, piwo, bełkot i
pokrzykiwania. Serce Słupska tego ranka bije mocno, płuca są tak naprawdę
skrzelami, a marzenia o rybach wirują nad głowami przybierając niemal
widzialne kształty i kolory.
Ilość wędkarzy o szóstej rano w Nowy Rok mnie zdumiewa i te
rejestracje... Jest Warszawa, Kraków, Lublin, jacyś Niemcy, Nawet Szwed - co
on nie wie, gdzie łowić łososie? W tym roku padnie jedna troć na 50
wędkarzy, dobrych wędkarzy. Tylko, że nie mają wobków naszego Czesia, hihihi.
Nad wodą pierwsze doniesienia o rybach: tu było wyjście a tam branie. Ryby
jeszcze nikt nie widział i zastanawiamy się przez krótką chwilę. Nie ma
najmniejszego sensu łowić w tłumie, jedziemy w górę rzeki. Tu już luźniej,
jakieś trzy samochody i ani jednego wędkarza w zasięgu wzroku. Trzech w
lewo, trzech w prawo i czeszemy. Dochodzę do zakrętu z rozlewiskiem. W
pierwszym rzucie mam branie i holuję szczupaka. Co za dziad a ja mam serce w
gardle! Przechodzi Waldek:
- Mam tu szczupłego jak chcesz się pobawić.
Nie wierzy, ale rzuca sporym wahadłem. Siedzi szczupak, hi hi hi, w drugim
rzucie. Brniemy dalej bo przyjechaliśmy tu po troć. Obławiam bardzo
dokładnie każdy wirek, każdy dołek, każdą prostkę. Rzucam tylko flagowcem
Czesia. Po godzinie łowienia robię przerwę na kawę i małe śniadanko. Piszę
Piotrkowi sms-a o szczupakach. "Marcin 1,5 kg" odpowiada i już wiem. To nie
jest 1,5 kg szczupaka tylko wymarzonej, wyśnionej troci.
Dzwonię natychmiast do Marcina:
- Masz?
- Mam, ha ha, już po 15 minutach miałem!
- Na co?
- Na flagowca.
Gratuluję koledze jego pierwszej w życiu troci (ma 16 lat a tak nam
pokazał...) i idę dalej wierząc w siebie, we flagowca, w ryby. Cały czas
rzucam jak tylko pozwalają warunki. Raz w poprzek nurtu, raz w górę rzeki
sprowadzając wobler środkiem i czasem stukając o kamienie, raz przytrzymuję
w nurcie lub obławiam burty powolutku. Pogoda doskonała, zimno ale lekko na
plusie, żyłka nie przymarza do przelotek, w nosie nie mam grudek lodu, nie
ma wiatru i jest wspaniale cicho. Jedyne odgłosy to szum wody i chlapanie na
zawirowaniach. Plusk woblera wydaje się bardzo głośny. Tydzień później
będziemy na Redze i solidnie dostaniemy w kość.
Nic, ani śladu a łowimy już 5 godzin. Prawie południe i robi się coraz
cieplej. Dochodzę do szerszego odcinka i wykonuję długi rzut w górę rzeki.
Wobler jest znakomity. Prowadzony z prądem przy nieco szybszym ściąganiu
spokojnie schodzi na 2-3 metry ostro zamiatając ogonkiem.
Mam branie! Potężne uderzenie troci wzmocnione dodatkowo faktem
przeciwnych kierunków wobler - ryba. Serce po raz drugi tego dnia mam w
przełyku, ale... pusto, nic, nada, niente i co tam jeszcze. Po drugiej
stronie rzeki wędkarz w charakterystycznej czapce, przyglądam mu się - to
chyba Maciek Jagiełło. Nie mam odwagi spytać ale to na 90 procent
znany mistrz od sumów, sandaczy, troci i czego tam jeszcze. Komentujemy
chwilę to co się stało. Tłumaczy mi dlaczego uderzenie było tak silne a mimo
to troć "nie siedzi". Ech, gdybym spróbował z całej siły zaciąć. Mam dobrze
wyregulowany hamulec, żyłka 0,35 powinna wytrzymać i wtedy może kotwica
utkwiłaby w pysku ryby, może... Maciek mówi, że jeszcze złapię, trzeba
próbować, tak to jest z tą rybą. Chwilę później dogania mnie mistrz Czesio -
bez kontaktu. Opowiadam o swoim braniu.
- To śpij dalej! - komentuje.
Ale jak tu łowić z maksymalną koncentracją szóstą czy siódmą godzinę na
zimnie i to w Nowy Rok? Chcąc nie chcąc przechodzą przez głowę myśli typu -
co ja tu robię? To właśnie teraz mówię Czesiowi, że zamierzam produkować
woblery.
Czesiu jak to Czesiu, wędkuje od 40 lat, zna w zachodniopomorskiem każdy
dołek w ziemi wypełniony wodą. Struga, wyklepuje, wycina, odlewa, czaruje
wszelkie przynęty od dziecka i łowi. Nie wierzy mi specjalnie i nie okazuje
specjalnego entuzjazmu jak mówię mu, że produkcja to będzie pestka. Tak,
owszem, jak jedziemy na zawody to Czesiu nas wyposaża we wszystko od agrafek
po wirówki i woblery. Nigdy nie chce pieniędzy, czasem siłą mu trzeba
wciskać, ale o zarabianiu na produkcji nie chce nawet słyszeć. Takiego już
mamy Czesia. I jego jest kształt trociowego woblera na którego... no
właśnie.
Ech, że też mnie przy tym nie było, Piotrek łapie troć 8,60 kg.
Wspaniałą, silną, zdrową, zdecydowaną walczyć do końca podbiera ręką. Brawo
Piotrek. Wytarczy? Nie! Piotrek za godzinę łapie drugą troć! Na tego samego
woblera, którego jeszcze o drugiej rano przed wyjazdem suszył suszarką bo
nie było czasu przez rok pomalować wobków trociowych. Ta druga jest
mniejsza - 2,4 kg. Ech, a średnia wyniesie, jak już wspominałem, jedną troć
na 50 wędkarzy. Szczęściarz? Na pewno. Dobry wędkarz? Oj tak, co roku łowi
kilka troci, małe stadko pstrągów i niezliczone rzesze innych ryb łowionych
na spinning. A łowi od 1965. Przynęta? He he, Czesiowy wobek. Nie ma siły,
oglądany pod lupą, dopracowany i przetestowany na maxa.
Wracamy do centrum Słupska. Teraz jeden wędkarz ma dla siebie około 6-7
metrów brzegu. Stoją po obu stronach rzeczki. Groteska, ale to tu padło
kilka pięknych ryb między innymi łosoś ponad piętnastokilogramowy. Stanąłem
na chwilę, ale po paru minutach mi się znudziło. Ciekawostka. Zestawy
krzyżowały się często i w tym tłumie chłopaki wypracowali wzajemny system
odczepiania. Branie? Nie, zaczep, ciągnę Pana. Kto wyjmuje? Pan? OK,
he he he i jeden grzecznie wyjmuje swój zestaw, odczepia ten obcy, wrzuca do
wody i znowu za jakiś czas - branie? Nie, zaczep - ciągnę Pana. Kto wyjmuje?
Pan - OK. Kompletne pomieszanie pojęć. To z wędkarstwem nie miało nic
wspólnego. Z łowieniem ryb tak, ale nie z wędkarstwem.
Zjadamy dobry obiadek, spoglądamy w stronę rzeki, jest niedosyt. Trzeba się
zabrać do orki od nowa, tak do zmierzchu.
Wolin. Z sześciu wędkarzy dwóch ma ryby. Jeden ma dwie, znacznie powyżej
średniej. Piotrek ciągle ma tego woblera.
LASSO