No to jestem. Nie było mnie półtora miesi±ca, tęskniłem za Wami okrutnie, ale tę tęsknotę skutecznie łagodziły ryby, które raz po raz dawały się nabrać na moje tricki. Ten krótki fotoreportażyk jest pierwszym z czterech, w których zamierzam się pochwalić tym, co nad wod± widziałem i co złowiłem.
Mam nadzieję, że po zakończeniu wakacyjnej laby, a przed rozpoczęciem sezonu na drapieżniki inni pogawędkowicze również pochwal± się swoimi osi±gnięciami lub poskarż± na bezrybie. Ale... do rzeczy.
Jak wspomniałem w tytule - było mi dane kilkakrotnie zdradzić spinning na rzecz odległo¶ciówki. Nie wyobrażam sobie sierpnia bez majestatycznego bujania się wagglera na wodzie, raz po raz kładzionego na powierzchni przez bior±ce leszcze. W tym roku okazja połowu leszcza nadarzyła się do¶ć szybko. Odkryłem doskonałe łowiska tej ryby na ukochanych Kalejtach, podczas prób z trolowaniem.
Kiedy pływa się po całym jeziorze, prędzej czy póĽniej zawsze znajdzie się spławiaj±ce ryby lub b±belki na wodzie, ¶wiadcz±ce o ich żerowaniu. Takie miejsce upatrzyłem sobie i ja, a wskazanie echosondy dodatkowo upewniło mnie, że jest to łowisko godne przetestowania.
Obraz z ekranu echa jest o tyle nietypowy, że nie pokazuje tzw. "wybrukowanego dna", lecz wskazuje ryby zawieszone w toni - od pół metra do metra nad dnem. To spostrzeżenie okazało się bardzo pomocne, kiedy następnego dnia wybrałem się na leszczowe łowy.
Pamiętaj±c o zaleceniach dla Kalejt, które sam wielokrotnie podawałem zlotowiczom - zanętę skomponowałem głównie ze składników bardzo grubych. Bazę stanowiła kukurydza konserwowa, wzbogacona dodatkiem grubo mielonej zanęty leszczowej Stępniaka. Do tego dodałem trochę rzecznego, leszczowego Lorenca, żeby wzbogacił cało¶ć smakowo i lekko skleił. Na haczyk powędrowała kanapka z kukurydzy i dendrobeny - najskuteczniejsza przynęta na kalejtańskie leszcze.
Ku mojemu zdziwieniu pierwsze wykładane branie z gruntu nast±piło tuż po zanęceniu. Odczekałem dłuższ± chwilę, obserwuj±c leż±cy spławik i zamaszystym ruchem zaci±łem rybę. Nie bardzo duż± rybę. I nie bardzo leszczowat±...
Powiększyłem McZestaw na leszcza o dodatkow± kukurydzę, dołożyłem jeszcze jedn± dendrobenę gratis licz±c, że żadna megaukleja nie wchłonie takiego pakietu, podanego na haczyku numer 6. Po godzinie od zanęcenia łowisko ożyło. Pojawiły się widoczne oznaki żerowania leszczy, w tym ta upragniona - powolne uniesienie i wyłożenie spławika. Po chwili ryba, podebrana przez Martę, majtała się w podbieraku. Bynajmniej nie z rado¶ci.
Rybka ta, stanowi±ca cel wyprawy, ucieszyła mnie ogromnie, bo jej rozmiary nie były mikre, a hol na pięknie wygiętej wędeczce dał sporo rado¶ci. Leszcz mierzył 52 centymetry.
Po pierwszym leszczu brania się skończyły. Trochę się zdziwiłem, bo ryby tego gatunku wszak chodz± stadem, a sam hol wykonany był zgodnie z regułami sztuki, z odprowadzeniem leszcza od stada i bez hałasu. Łowisko nadal żyło - co¶ było więc nie tak. Wtedy przypomniałem sobie obraz z ekranu echosondy i podniosłem przynęte z dna o pół metra. Zaowocowało to natychmiast kolejnymi braniami i połowem kolejnych pięciu leszczy, z których największy mierzył 54 cm.
Wreszcie zapadł zmrok i należało zakończyć łowienie. Ryby przestały brać, na niebie pojawił się księżyc w pełni. Legolas, który zawzięcie spinningował na drugiej łodzi doł±czył do mnie i Marty, po czym razem, podziwiaj±c kalejtańskie widoki, spłynęli¶my do bazy u gospodarza.
Co się stało z rybami? - zapytacie. Nie opiszę tego, bo do tej pory cieknie mi ¶linka. Zobaczcie sami - jak wygl±da leszcz, poddany długotrwałej obróbce termiczno-dymnej. Może nawet fotka jeszcze pachnie. Mlask...
Relacjonował Esox, fotografowała Namarie