Czas na drugą opowieść wakacyjną. Tym razem o tym, jak to się z Markiem_b wybrałem na kalejtańskie liny. Odnosiliśmy już tam sukcesy podczas wspólnych połowów. Dlatego tym razem, przy upalnej pogodzie, jechaliśmy niemal w ciemno, z pewnością, że lin będzie brał.
Wszystko zaczęło się od spotkania nad Serwami, kiedy to Marek, po wakacyjnych wędkarskich doznaniach nad jeziorem Bielskim, wraz ze swoją rodzinką przyjechał do mnie i Marty w odwiedziny. Opowieściom o... krasnopiórach, łowionych na spinning nie było końca. Dlatego koniecznie musiałem wymyślić jakieś ciekawe wędkowanie, żeby przepędzić markowy smutek, z powodu końca urlopu.
Przygotowania do wędkowania rozpoczęliśmy wieczorem, kiedy zachodzące słońce łagodnie oświetlało mgły nad serwiańskimi łąkami. Podczas wspólnego grillowania komponowaliśmy najsmaczniejszą na świecie linową zanętę, szykowaliśmy delikatne zestawy, pakowaliśmy sprzęt do samochodu.
Z nastaniem nocy wyruszyliśmy najpierw na rosówki (co zresztą kompletnie nam nie wyszło, bo w związku z suszą wszelkie ziemne robactwo emigrowało w nieznanym kierunku). Następnie, pokonując kilka kilometrów leśnym duktem, dojechaliśmy do bazy. Tam przesiedliśmy się na esiową szalupkę i po kwadransie płynięcia, o świcie, byliśmy już na miejscu.
Zanęta powędrowała do wody, zaraz po niej nasze zestawy. A na nich - raz kukurydzka, raz dendrobenka, a jeszcze innym razem kalejtańska mieszanka firmowa tych przysmaków. Przez dłuższy czas nie działo się nic. Tylko osy z pobliskiego gniazda snuły senne brzęczywo wśród żywicznych pąków wiszącej nad głowami sosny. Raz po raz któraś z nich pikowała w kierunku zanęty, a następnie, pragnąc nam się przyjrzeć z bliska, wywoływała ruchy, które ktoś z daleka mógłby wziąć za poranną gimnastykę. W przerwach w porannym joggingu wyciągaliśmy zestawy i czyniliśmy tajne zaklęcia nad naszymi przynętami. Pomogło połowicznie - przez minutę-dwie brały płotki, które wrzucone do dziurawej siatki Marka, od razu wracały tam, skąd przyszły. Kombinowaliśmy dalej.
A robaki były zakładane na wszelkie możliwe sposoby. A to tylko raz przekłute, aby zwisający, ruszający się koniec zwabił złotego prosiaczka. To znowu przekłute dwa razy, aby żywe srebro w postaci uklejek i płotek nie miało za co chwycić.
Bezradnie patrzyliśmy na wodę i na spławiki, które z powodzeniem mogłyby pozować najbardziej wymagającym mistrzom martwej natury. Gotowi byliśmy do rozwiązań ostatecznych. Dramatycznych. Wymagających poświęcenia...
Marek - wiedziony resztkami nadziei - zmienił miejsce i machnął wędką na drugą stronę półwyspu, z którego wędkowaliśmy. Po tej stronie jednak nie brało dokumentnie nic.
Słońce już dość wysoko wdrapało się na nieboskłon, kiedy podjęliśmy ostatnią dramatyczną decyzję tego poranka. Zmianę zestawów na pickerki.
- O, Esiu! Coś brało! No nie mów, że nie widziałeś! - krzyknął euforycznie Marek.
- Tak, tak, coś chyba trącało... - zadbałem o samopoczucie kolegi.
Po krótkim emocjonującym holu na brzegu wylądowała metrowa gałąź wywłócznika. Markowy zestaw powędrował do wody ponownie.
- Esiuuuuuuu! - zawołał Marek.
- Co jest? Masz coś?- zapytałem, gotów spieszyć z pomocą.
- No nie, ale coś do mnie płynie!.
Ech życie, życie - przez tyle czasu trwania naszej znajomości facet wydawał się normalny, a teraz coś do niego płynie. Czy myśmy coś pili? - pomyślałem sobie.
Odwróciłem się w stronę Marka i przetarłem oczy ze zdziwienia.
Marek zdziwiony zwijał swój zestaw. Z wody dobiegało głośne, ostre popiskiwanie zwierzaka, który powoli zbliżał się do nas.
Ki czort? Bóbr, piżmak, szczur wodny, wydra, norka? Próbowaliśmy się przyjrzeć zwierzakowi, buszującemu pod brzegową burtą.
Wreszcie zaciekawione stworzonko wsparło się na pieńku i wlepiło swoje ślepia w dwie czołgające się sylwetki z aparatami fotograficznymi przy oku.
- Wydra - szepnąłem z Markiem równocześnie - a raczej wyderka.
Kontemplacja kontemplacją, ale łowić trzeba. Jak nie liny to cokolwiek. Marek ponownie zarzucił wędkę, a ja już tylko kibicowałem.
Do końca wyprawy nic nie brało, ale dzień na pewno nie był zmarnowany. Obaj pierwszy raz widzieliśmy wydrę z tak bliska. W oddali zaś pływała jej mama z dwoma innymi młodymi. I kiedy zrobiło się już upalnie, a na zegarku dochodziła ósma, załadowaliśmy sprzęt na łódkę i ruszyliśmy w powrotną drogę. Na łowisko przybyli już bowiem nasi następcy. Tym razem stadko norek.
Z rybami tym razem było kiepsko, ale życie wędkarza nie składa się z samych sukcesów. A może miarą sukcesu nie zawsze jest ilość złowionych ryb? Może czasami warto cicho i cierpliwie chłonąć każdą chwilę, pachnącą wodą i lasem? Dzisiaj, wróciwszy do codziennych obowiązków, pośpiechu, nerwówki, wiele bym dał, aby ponownie popatrzyć na spławik. Nawet na jego bezruch.
Relacjonował i fotografował Esox