Marczo napisał
Było to w połowie maja. Mazurskie jeziora już opustoszały. Na parę dni z Ujścia przyjechał mój przyjaciel Grzegorz. Jutro płyniemy na okonie.
Przy łodzi jesteśmy o siódmej rano. Pogoda wspaniała: ciepło, słonecznie, z lekkim wiatrem. Wypływamy w stronę wyspy. Zaczynamy od trzcinowego cypla, Gregorio wirówką, ja gumami. Nic nie bierze, więc przenosimy się na głębszą wodę. Przy trzcinach mamy trzy metry. Ciężarka nie stawiamy, więc lekka fala pcha nas wzdłuż brzegu. Głębokość rośnie do czterech metrów. Grzegorz ma coś na kiju. Kątem oka widzę drgającą szczytówkę jego wędki. Wkładam do wody podbierak i wyciągam okonia.
Ma około 70 dag.
Następne trzysta metrów i tylko dwa patelniaki. Płyniemy w stronę wschodniego brzegu wyspy. Na wypłyceniu widać spławiającą się drobnicę. Po kilkudziesięciu minutach mam dziewiętnaście pasiaków, a Gregorio tylko dwa puknięcia. Brzegi południowy i zachodni dają nam razem 11 patelniaków. Przy stronie północnej wpływamy w zatokę. Bogate trzcinowiska i urozmaicona głębokość. Seledynowe kopyto spada dwa metry od grążeli.
Jest przytrzymanie. Zacinam. Siedzi. Stały ciężar sygnalizuje szczupaka. Idzie lekkim łukiem w jezioro. Zawraca pod łódkę. Jest duży. Grzechu wkłada do wody podbierak. Szczupak nas dostrzega i natychmiast odskakuje wybierając 15 metrów żyłki. Ściągam go wędziskiem w naszą stronę. Przy drugiej próbie podbierania odjeżdża na hamulcu w gęste trzciny. Tu robi się straszny kocioł, kilkanaście roślin splątuje w jeden snop. Wykłada się na bok. Widzimy go w całej okazałości - ma około ośmiu kilogramów. Podpływam łodzią. W odległości półtora metra jeszcze raz szarpnął. Wybrał wolność. Nam pozostał tylko rozgięty hak kotwicy.
Płyniemy do przystani. Już wiem, że na niego zapoluję. Muszę to zrobić sam, bo Grzegorz za dwa dni wyjeżdża. Strategię polowania obmyśliłem bardzo szczegółowo. Przyjąłem założenie, że tej wielkości szczupak musiał już parę razy wisieć na kiju, więc jest doświadczony.
Po trzech dniach od tamtej porażki wyruszyłem z żywcówką. Sukces miała mi zapewnić 4-metrowa wędka ze średniej klasy kołowrotkiem, mocna żyłka, 40-centymetrowy wolframowy przypon i kuty pojedynczy hak. Pogoda wyśniona. Średni wiatr z zachodu, pochmurno, ciśnienie od trzech dni stoi w miejscu. Podrywką łowię ze 20 krąpi. Wiosłuję jak na regatach. Jeszcze nigdy nie dopłynąłem do wyspy w tak krótkim czasie.
Na cyplu w pobliżu trzcin widzę pięć gągołów. Trzy samce wyróżniają się urodą. Ich czarne głowy z zielonym połyskiem widać z daleka. Opływam to kacze stadko i kieruję się na koniec zatoki. Łódź kotwiczę jednym ciężarkiem, ważącym około 4 kg. W razie potrzeby szybko go wyciągnę, bo koniec linki mam pod butem. Zaczynam łowy.
Po kwadransie jest typowe branie. Myśli kłębią się w głowie. Łyknął już czy jeszcze nie? Odjeżdża w stronę trzcin. Zacinam, ale już wiem, że to nie ON. Krótka walka i mam zdobycz w podbieraku, waży około 1,2 kg. Następny żywiec w wodzie. Przy drugim przestawieniu mam branie. Po wysnuciu trzech metrów żyłki zacinam. Jest. Niestety, znowu nie ON. Trochę walczy. Podbieram. Jest nieco większy, ma około 1,5 kg.
W odległości czterdziestu metrów na sporej powierzchni wyskoczyła drobnica. Znowu wzbiera adrenalina. Stawiam żywca trzy metry od grążeli. Po dziesięciu minutach spławik powoli ginie pod wodą. Zacinam. Jest, ale los chyba ze mnie kpi. Niby łowię, ale nie to, co chcę złowić. Nie przestawiając łodzi umieszczam żywca 10 metrów od roślin. Grunt zwiększam do trzech metrów. Spławik ginie pod wodą. Odczekuję regulaminowy czas i wyciągam czwartego, około 1,5 kg szczupaka. I na tym koniec, choć łódź przestawiałem już parę razy. Czas wracać.
Jeszcze raz kotwiczę dwadzieścia metrów od miejsca pamiętnej porażki. Żywiec płynie pod zielsko. Nagle spławik wyskakuje z wody i zaraz szybko w niej ginie. Zacinam, i stały, duży ciężar sunie w stronę środka jeziora. Podnoszę kotwicę. Szczupak robi łuk, kierując się w brzeg. Znam ten numer, więc dokręcam hamulec. Teraz idzie pod łódź. Widzę jego zarys. Całym impetem rwie do przodu.
Słyszę głuchy trzask i już wiem, co się stało. Tam, gdzie był kołowrotek, została tylko stopka w uchwycie. Reszta wisi przed pierwszą pogiętą przelotką. Wybieram żyłkę ręką. Niestety, hak jest pusty. Dwa zero dla mojego żarłacza.
Odbierając życzenia imieninowe od Grześka usłyszałem słowa otuchy: "Jesienią spróbujemy zmienić ten wynik!".
Marczo