Budzi się kolejny zlotowy dzień. Nawalił alarm w moim telefonie, ale Old_Rysiu bezlitośnie, za pomocą swoich podstępów
zrywa na nogi obsadę mojego pokoju. Kiedy wychodzimy do auta, okazuje się, że sporo zlotowiczów już pognało szukać swojej
wędkarskiej szansy. Pakujemy się i w drogę, do Bronowa. Jest tuż po piątej. W Bronowie najlepsze miejsca wolne, więc pełni
zapału przecinamy je pod wszelkimi możliwymi kątami bezsterowcami, glapkami i innym woblerowym sortem. Bezskutecznie...
W pewnym momencie odzywa się telefon. To Wykrzyknik woła o pomoc. Jako kolega powinienem napisać, że przemierzając
najpaskudniejsze wertepy w pogoni za okazem, podczas efektownych ewolucji w stylu Camel Trophy, padł ofiarą podstępnego
błota, które zassało auto do rowu. Tak nawet myślałem, jadąc z odsieczą. Rzeczywistość jednak okazała się banalna aż do bólu.
Auto zostało po prostu niefartownie zaparkowane. Z kołem tkwiącym w gliniastej dziurze, podparte na lewym progu i osłonie
silnika.
Poranek nad Narwią - fot. Wykrzyknik
Szanse na wyciągnięcie auta opartego brzuchem na ziemi widzę marne. Zresztą sam dojazd do auta Wykrzyknika nisko
zawieszoną Octavią mi się nie widzi. Jako uczynny kolega wyruszam więc do Wizny po szpadle. Po drodze podejmuję na pokład
Golucha z kolegą. Po bezrybnej nocce morale im znacząco spadło. Nie poprawiła tego nawet wiadomość o mistrzowsko
przyrządzonym prosiaku z kaszą, które to danie ich minęło. W ogóle jacyś bez poczucia humoru byli... Dziwne...
Na bazie ładuję do auta szpadle i po chwili mknę z powrotem na narwiańskie łąki. Cały czas jednak dumam sobie, że
podkopywanie auta, w tak gliniastym podłożu, może nie być najlepszym sposobem wydobycia z pułapki. A że czas śniadania zbliża
się wielkimi krokami, postanawiam sięgnąć po bardziej radykalne środki. Na łące koło mostu wypatruję ciągnik z przyczepą.
Dopadam go po chwili, trąbię i macham do rolnika. Ten najpierw patrzy jak na idiotę, ale w końcu się zatrzymuje. Kiedy mówię
"dzień dobry", pyta od razu "gdzie?".
Most w Bronowie - niemalże zlotowy symbol - fot. Jjjan
Po chwili cały kontent dzwonię do Wykrzyknika, że posyłam mu ciągnik. I już mam zawinąć po Old_Rysia i Munia, kiedy wpada
mi do głowy pewna myśl. Kierowany nią, wracam do Wykrzyknika, na miejsce zdarzenia. Widoczna z daleka konsternacja,
objawiająca się nerwowym pukaniem końcem buta w opony, potwierdza moje domysły. Pewien taki, co to się śmiał, że w nowym
aucie linkę wożę, właśnie bardzo jej potrzebuje. Z dziką satysfakcją użyczam tejże, mówiąc:
- To może ja Ci ją w prezencie dam, bo takiemu parkmenowi jeszcze się pewnie przyda!
Wykrzyknik znosi dzielnie te zaczepki, bo cóż ma powiedzieć, skoro odsiecz nadeszła. Ale co sobie pomyślał to jego!
Koniec końców traktor zaturkotał, auto wyskoczyło z pułapki, ruszyliśmy więc na poszukiwania swoich pasażerów. Ja Oldiego
i Munia, a Wykrzyknik z Superjurkiem Tytona. Na zlotowe śniadanie docieramy punktualnie. I chociaż ryb tym razem całkowicie
brak (poza oldrysiowym krąpiem na DS - pierwszym w życiu tą metodą), humory dopisują. Wykrzyknik - jako dłużnik z poranka -
godzi się już nawet z myślą, że po obiedzie siądziemy za spławiczkiem na linka lub karaska, na starorzeczu.
Wcześniej jednak - podczas gdy pozostali zlotowicze dochodzą do formy po wczorajszym ognisku, opalają się na podwórku lub
leniuchują w cieniu na tarasie - wyruszamy w składzie Superjurek z Superżoną, Old_Rysiu, Wykrzyknik i ja, na krajoznawczą
wycieczkę, połączoną z safari. I chociaż nadzieje na spotkanie ciekawych ptaków i innych zwierząt były płonne (bo już późny
maj, bo dużo roślinności, bo upał), odważnie ruszyliśmy na pastwę komarów, gzów i meszek, choćby po to, by ujrzeć nurt
Biebrzy.
Pierwszy punkt wycieczki to tak zwana Carska Droga. Mówi się o niej, że kto odpowiednio często tam jeździ, to spotka
wszystko, co w Biebrzańskim Parku Narodowym spotkać można. Zatrzymaliśmy się na chwilę na wieży widokowej przy bagnie Ławki -
największym zwartym, naturalnym obszarem bagiennym Europy środkowo-wschodniej.
Przestrzeń... - fot. Wykrzyknik
Przestrzeń bagien robi ogromne wrażenie, ale
upalny dzień spowodował, że teren wydawał się być zupełnie martwy. Wystarczyłoby jednak być tam wieczorem, by przekonać się,
jak wiele różnych zwierzaków zamieszkuje okolice. Nam to nie było dane - bo wieczór przecież miał być poświęcony
wędkowaniu.
- Przez tę lornetkę mniej widać niż przez zamkerową... - fot. Wykrzyknik
Kolejny przystanek - leśniczówka Barwik. W planach dojście do odleglejszej, "wysokiej" wieży widokowej, na której kiedyś
nocowaliśmy z Markiem_b, TediBondem, Magdą, Minkofem i moim przyjacielem ptasiarzem - Jurkiem Dyczkowskim. Po drodze jednak,
walcząc zaciekle z komarami, odwiedzamy pierwszą, niską platformę obserwacyjną. Jeszcze dwa-trzy tygodnie temu służyła jako
trybuna dla widzów, podglądających dubelty na tokowisku. Teraz pozwala rozejrzeć się po okolicy. Prawie zawsze z tej
platformy można zobaczyć jakieś sarny, czasem łosie. Tym razem była sarna i koziołek. A zatem mamy małe safari...
- A skąd ja wam łosia wytrzasnę?! - fot. Wykrzyknik
Ruszamy dalej. Droga staje się trudniejsza, widać wyraźne ślady świadczące o tym, że jeszcze niedawno teren pokryty był
wodą. Pozostała ona teraz, wypełniając wielkie doły, przy których można było znaleźć ślady wszelkiej tambylczej zwierzyny. Z
dumną miną przewodnika prowadzę wycieczkę, kiedy nagle drogę przebiega coś... małego. Ślicznego, puchatego prawie... O -
malutkie warchlaczki. A za nimi wielka, brunatna locha. Robi się jakoś tak chłodniej jakby. Powiew wiatru przyprawia mnie o
gęsią (nomen omen) skórkę. Krótka narada z resztą ekipy. Zapada decyzja - "one już poszły, idziemy dalej".
- Drużyna, naprzód! - fot. Wykrzyknik
Po kilku krokach dostrzegam w powietrzu pięknego bielika. Wykrzyknik i Superjurek urządzają szybką sesję fotograficzną,
zaś ja z Old_Rysiem i Superżoną Superjurka ruszam naprzód.
- "Widziałam orła cień..." - fot. Wykrzyknik
Dziarsko kroczymy ścieżką wśród bagien, kiedy znowu drogę
przebiegają małe warchlaki. Po chwili zza krzaka z niesamowitą szybkością wyskakuje locha. Spogląda na nas i chowa się z
powrotem. Sytuacja jest nieciekawa - odległość może 50 metrów, a może i nie. Nie możemy iść dalej - wystarczy, że któryś
malec kwiknie oddzielony od reszty, a locha będzie atakować.
Stoimy nieco skonsternowani.
- Leci na nas! - zażartował Old_Rysiu...
W odpowiedzi na ten żart, zaczęliśmy z Superjurkową pląsać hołubca z obrotem, w dołku pełnym błota i ćwiczyć start ze
śliskiej nawierzchni, co mylnie zostało odebrane przez pozostałą część ekipy jako próba odwrotu i zdezerterowania z wyprawy.
Niemniej tak się jakoś złożyło, że wycieczka do odległej wieży nie była kontynuowana. Zawróciliśmy w stronę parkingu. Przed
powrotem na obiad udało nam się jeszcze odwiedzić Goniądz i popatrzeć na Biebrzę ze starego mostu.
Przy obiedzie z przejęciem opowiadamy o swoich przygodach. Z relacji pozostałych zlotowiczów wynika zaś, że na wodzie panuje ogólna tragedia. Żadnych ryb, żadnych wyjść, żadnych widoków
na wieczorne sukcesy. Tym bardziej obstaję za tym, żeby odłożyć spinningi i spróbować zdybać jakiś białoryb na starorzeczu.
Wykrzyknik niby się zgadza, ale jakoś tak kwękato. Mimochodem wspomina coś o wzięciu łódki na Narwi i dobraniu się do
szczupaków na rozlewiskach, albo zaatakowaniu jednej z okolicznych rzeczek z kropkami w herbie. Waham się dłuższą chwilę, już
nawet pakuję spławiki, ale mina zbitego spaniela, którą przyjął Wykrzyknik na tę okoliczność, działa nie tylko na Alę.
- No dobra - niech Ci będzie - rzucam i szykuję jednak lekki spinning wraz z małymi woblerkami. Kiedy już jesteśmy
spakowani, nie robimy sobie nic nawet z uwag miejscowych, którzy twierdzą, że od tygodnia nikt nie miał nawet kropkowego
pobicia. W końcu jak nie połowimy, to chociaż zrobimy sobie fajną wyprawę. Jak się potem okazało - survival dla
twardzieli.
Po trzech kwadransach jesteśmy nad wodą. Szukamy jakiegoś dogodnego miejsca, ale tych brak. Wszędzie ciągną się ogrodzenia
godpodarstw, łąk i pól, wysokie po pachy pokrzywy, ewentualnie podmokłe trzęsawiska. W mijanych zabudowaniach dostrzegam
gospodarza. Postanawiam zapytać o możliwość wędkowania. Okazuje się, że autochton jest bardzo cięty na wędkarzy. Najpierw
narzeka, że ciągle mu się szwendają wzdłuż i przez podwórko. Potem pyta skąd myśmy się wzięli. Wreszcie stwierdza, że takim,
co to grzecznie zapytają, to on pozwala wejść na teren. Po czym łaskawym gestem wskazuje nawet miejsce w cieniu, w którym
możemy zaparkować.
Czym prędzej wydobywam wędkę z bagażnika. Żałuję, że nie mam spodniobutów - bo ciężko tu będzie bez nich. Sięgam do
bagażnika po kalosze i... o żesz [łac. "zakręt"]... kalosze zostały w kwaterze. Wykrzyknik tymczasem przyobleka się w swoje
latexy i rusza nad wodę. Dochodzimy do jazu i robi się nie za ciekawie... Woda płytka i mętna. Brak widoku na ryby. Po kilku
rzutach postanawiamy iść w górę rzeczki. Tam jakby lepiej, chociaż pokrzywy muskające spalone na raka ramiona to nie jest to,
o czym marzy się dniami i nocami. Koszula oczywiście została w domu.
Rzucamy na ile się da. Ryb nie widać, ale za to nadciąga kolejna plaga egipska. Kiedy tylko znajdujemy się w cieniu
nabrzeżnych drzew dopadają nas całe hordy komarów. Wszelkich maści i rozmiarów. I za nic mają mazidła, którymi próbujemy się
ratować. Duch walki pomału nas opuszcza. Wykrzyknik - jak sam potem zeznał - rozmyślał już o tym, co za idiota opowiadał mu,
że to przedzieranie się przez chaszcze nad pstrągową rzeką jest takie fajne. Już, już mamy się wycofać, kiedy słyszę chlupot
w wodzie. Biegnę w stronę Wykrzyknika. Na wędce wisi piękny, kolorowy... okoń.
Przy odpinaniu okonia zauważamy jednak coś, co dodaje nam wiary w sukces. Jakieś 10 metrów powyżej, w cieniu drzewa,
rozlega się chlupnięcie i z powierzchni znika dorodna jętka. Co prawda pstrągowi teoretycy zwykli twierdzić, że kiedy pstrąg
zażera się jętką, to nie ruszy woblera, ale tamtejsze pstrągi widać nie były uczone. Nie mija 5 minut, kiedy słyszę znowu
chlupot w wodzie. Tym razem już z daleka widzę co się dzieje i wiem, że tylko jedna ryba może kręcić takie młynki i tak mocno
walczyć w małej rzeczce. Z niemałym trudem Wykrzyknik ląduje kropka - 39 cm.
- Się łowi, nie? - fot. Esox
Zanim zaczniemy dalsze łowy, następuje bardzo miły gest Wykrzyknika. Otrzymuję otóż propozycję skorzystania z michałowego
woblerka, bo szczęśliwym trafem Wykrzyknik ma je zdublowane. Jest mi to bardzo na rękę, bo bystry nurt rzeczki brutalnie
weryfikuje jakość woblerków, które tkwią u mnie w pudełku. Ledwie dwa lub trzy z kilku dziesiątek pracują jako tako. Idę więc
z michałowym wobkiem w górę rzeczki, gdy nagle widzę wyjście pstrąga. Falka od grzbietu wyraźnie wskazuje, dokąd spłynęła
ryba. Podrzucam woblerek i ostrożnie puszczam go z nurtem. Kiedy jest ciut poniżej stanowiska ryby, zaczynam zwijanie. Dwa
ruchy korbką i jest! Jak fantastycznie walczy! Młynek, odjazd w okolice podwodnych traw i już go ląduję na błotnistym brzegu.
Na nieszczęście ryba spada prosto w pokrzywy. W łowieckim zapale drę je garściami, próbując odzyskać rybę. Wsadzam też palec
w barszcz. Ależ to cholerstwo parzy. Po chwili w palących od słońca, komarów, pokrzyw i barszczu rękach dzierżę swoją rybkę.
Pomiar wskazuje 32 cm. Buzi i... do zobaczenia pstrągu...
Słońce właśnie zachodzi, a my zaczynamy zabawę na całego. Tak po prawdzie to bardziej zaczyna ją Wykrzyknik, bo łowi
jeszcze kilka ryb, choć mniejszych. Ja mam jakieś wyjście, jakieś uderzenie, ale efektów brak. Postanawiamy zmienić miejsce.
Wracamy do samochodu. Przemieszczamy się jakieś pół kilometra wyżej i parkujemy opodal rzeki. Zaczynamy obławiać - każdy swój
kawałek wody. To, co się dzieje za chwilę, jest dla mnie pięknym i oszałamiającym przeżyciem. Łowię kolejnych 5 pstrągów -
trzy maluszki, jeden 32 cm i wreszcie jeden 37 cm. Ten ostatni bardzo gruby. Dumny jestem jak diabli, bo po pierwsze padł
ofiarą indiańskich podchodów (widziałem wcześniej jego wyjścia), po drugie do tej pory w życiu złowiłem tylko dwa kropkowane
potoczki, więc to czego właśnie doświadczam - to jak na razie pstrągowa przygoda życia.
Wreszcie z dalszych miejsc wraca Wykrzynik - nie mniej szczęśliwy. Połowił znowu sporo ryb, ale nie było już większych
okazów. Obaj jesteśmy zmęczeni, zziajani, ale szczęsliwi ponad miarę. Ja pocieszam się, że wynik pstrągowej konfrontacji z
Wykrzyknikiem jest dla mnie bardzo korzystny. Wykrzyknik zajął słabiutkie, drugie miejsce od końca, a ja przecież zostałem
kropkowym wicemistrzem! Przybijamy piątkę, wsiadamy do auta i jedziemy bez słowa. No bo o czym tu gadać, skoro każdy z nas
wie, co czuje właśnie drugi.
Te barwy zapadają w pamięć! - fot. Wykrzyknik
Rozradowani wpadamy na podwórko kwatery. Okazuje się, że wszyscy na serio wzięli ostatni wieczór łowów, bo dopiero
ściągają z łowisk. Na ławeczce w miejscu wczorajszego ogniska siedzą sobie Matys i Le_Frog. Od razu widzę, że jakoś tak
podejrzanie się uśmiechają. U stóp leży zwiniątko. Kiedy pada pytanie o miarkę - już wiem, że złowiona została ciekawa ryba.
Po chwili naszym oczom ukazuje się piękny okoń i wcale nie brzydszy jaź. Pomiary wskazują 37 i 40 cm. Zanim dokonamy
przeliczeń złowionych tego dnia ryb, czekamy jeszcze na pozostałych zlotowiczów. Okazuje się jednak, że więcej ryb godnych
uwagi nie odnotowano. Old_Rysiu sporządza naprędce tabelę, która ma wyłonić Mistrza Zlotu. Ale na razie jej nie przedstawia -
stanie się to dopiero przy oficjalnym zamknięciu zlotu.
Le_Frog z okonkiem - fot. Matys
Nazajutrz niektórzy wyruszają jeszcze na poranne łowy, próbując rzutem na taśmę wpisać się do tabeli łowców. Ale nade
wszystko podziwiając piękno gościnnych, zlotowych okolic. O dziewiątej meldujemy się na śniadaniu u gospodarza, zaś tuż po
śniadaniu następuje oficjalne wręczenie nagrody dla Mistrza Zlotu. Tabela złowionych ryb przedstawia się następująco:
1. Le_Frog - okoń - 37 cm - nota 0,925
2. Matys - jaź - 40 cm - nota 0,889
3. Wykrzyknik - pstrąg potokowy - 39 cm - nota 0,780
4. Riki - boleń - 54,5 cm - nota 0,779
5. Siudak - okoń - 31 cm - nota 0,775
6. Goluch - szczupak - 75 cm - nota 0,750
7. Esox - pstrąg potokowy - 37 cm - nota 0,740
8. Goluch - boleń - 46 cm - nota 0,657
9. Munio, Superjurek, Tyton - okoń - 24 cm - nota 0,600
12. Goluch - okoń - 23 cm - nota 0,575
13. Wykrzyknik - szczupak - 48 cm - nota 0,480
14. Goluch - szczupak - 45,5 cm - nota 0,455
Laur Mistrza Zlotu otrzymuje Le_Frog, a nagrodą dla zwycięzcy jest niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju okolicznościowy
puchar z antracytu. Dodatkową nagrodą zaocznie zostaje uhonorowany Goluch - łowca największej ryby i największej ilości ryb
na zlocie. Po ogłoszeniu wyników rywalizacji nadchodzi czas, aby podziękować gospodarzowi. Raz jeszcze podkreślić trzeba, że
wspaniała zlotowa atmosfera była w dużej części i jego zasługą.
- To nie je wungiel! - fot. Wykrzyknik
Mistrz Zlotu - fot. Wykrzyknik
Na tym kończy się oficjalnie XII Zlot PW. Nadchodzi czas
pożegnań. Wszystkim trudno uwierzyć, że ten tak wyczekiwany wędkarski piknik tak szybko dobiegł końca. Samochody pomału
opuszczają zlotową bazę. I chociaż smutny to widok, to przecież z każdym dniem jest już bliżej do następnego zlotu. A gdzie
on się odbędzie... To ludzie zdecydują!
relacjonował
Esox