Pasja potomnych
Data: 15-01-2005 o godz. 12:00:00
Temat: Nasza publicystyka


Nie ma nic piękniejszego, niż wędkowanie. Wolność, spokój i ten wspaniały widok żyłek wtopionych w taflę pięknego jeziora. Dawno temu nie wiedziałem jeszcze co to znaczy. Wspólne niedzielne wyjazdy z wujkiem nad ciepłą wodę przy elektrowni w Połańcu, czy zasiadki nad jeziorkami golejowskimi były czymś normalnym, żadną rewelacją.



Na początku mojej wędkarskiej przygody nie robiły na mnie większego wrażenia spławy ryb oraz grające kołowrotki. Działo się to dwadzieścia lat temu, miałem wtedy osiem lat. Człowiek, który mnie w to wkręcił, nie ma nawet pojęcia, jaką wielką przysługę mi oddał, zarażając mnie tą pasją.
W 1991 zaczęło się - pierwsza opłata składki na warunkach ulgowych, częste wypady nad okoliczne wody. Więcej czasu spędzałbym nad wodą, gdyby nie konieczność edukacji. Tu zaczęły się strome schody.

Tym razem dzięki mojemu przyjacielowi Leszkowi (czyt. Century) ocknąłem się z ponad siedmioletniego letargu. Pierwsze nieśmiałe kroki na nowo stawiane w wędkarstwie postawiły mnie na nogi. I dzięki za to Bogu!

Sześć lat temu urodził mi się syn. Na początku nawet przez myśl nie przeleciał mi pomysł, by wciągnąć go w ten kocioł, który oglądał w domu od początku swego życia. Patrzył jak ojciec coś tam zacięcie majstruje późnymi wieczorami, stawiając pierwsze kroki potykał się o plecaki i inne wędkarskie śmieci.

Przyszedł dzień, gdy poprosił o własną wędkę. Miał już wtedy cztery lata. Pomyślałem czemu nie i wygrzebałem z piwnicznego bałaganu komplecik podlodowy. Od tego czasu nie było dnia, żebym nie wysłuchiwał narzekań małżonki. Wcale nie mam jej tego za złe, bo sam widziałem, jak syn próbuje wyholować ponad czterometrowy karnisz wraz z tym czymś, co na nim pozostało. Cieszy mnie to, że zaszczepił się wyznawanym przeze mnie sposobem ucieczki od tej pospolitej małomiejskiej nudy.

Już w ubiegłym sezonie zaznaliśmy szczęścia podczas kilku bardziej lub mniej udanych wspólnych wypadów nad piękne jezioro, oddalone od naszego domu o jakieś czterdzieści minut marszu. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wcale nie musiałem go uczyć, bo zimowe ćwiczenia z firanką nie poszły na marne.
"Kabłąk, palec i ślus" - to słowa, które przed każdym rzutem dane mi było słyszeć. Pierwsze rzuty nijakie, ale później co się działo! Feeder 3,60, koszyk 60g, w nim to coś, co świetnie wabi nie tylko leszcze. Za krzakami siedzą znajomi wędkarze i kiwają głowami na znak aprobaty, gdy chłopak po rzucie na dwadzieścia parę metrów, wyciąga prawie 2,5 kilogramowego karpia, reagując na wcześniejsze wskazania drgającej szczytówki.

Jednak najbardziej podoba mi się chwila, gdy kończymy wspaniały drobnicowy maraton. Chwila, w której zobaczyłem miny naszych sąsiadów po prawicy, gdy wszystko co znajdowało się w siatce powoli i majestatycznie rusza do głębin jeziora bez jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu.

Te przygody nauczyły mnie czegoś. Nasze dzieci to nasza przyszłość, więc złowionym przez nas dorosłym okazom pozwólmy wrócić do wody - tam, gdzie ich miejsce. Tutaj apeluję do wędkarskiego rozsądku: nie bądźmy zachłanni. Mięso dorodnych sztuk nie ma żadnych walorów smakowych, a wypuszczona sztuka za kilka lat ponownie zahaczona odwdzięczy się sowicie.
Na fali!

Simson







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1022