Moje podlodówki
Data: 27-01-2005 o godz. 10:20:00
Temat: Bajania i gawędy


Wspominając czasy mojej młodości, mam przed oczami lata 70-te kiedy w Knurowie było sporo niezagospodarowanych stawów zwanych u nas "dzikimi". Jednym z najstarszych takich zapadlisk pogórniczych był staw zwany "Koksorem" albo inaczej "Za szlabanami" (szlaban - przejazd kolejowy strzeżony - to ta zamykana i otwierana zapora na drodze ).



Woda ta była już stara i podobno pływały tam ryby ze swastyką na ogonie. Ciągle zapadający się las po przeciwnej stronie czynił wodę coraz większą. Warunki do życia ryby miały wyśmienite. Od połowy stawu same zalane drzewa i krzaki. Początek tych zawad był na głębokości już 5 metrów. Od tego miejsca po sam las woda stopniowo się wypłycała. Dobre sto metrów dalej można było stanąć na brzegu. Lewa strona stawu poszerzała się w kierunku pól uprawnych. Wielka płycizna z lekko schodzącym dnem aż po te zaczepy podwodne sięgała również ponad 100 metrów. Tam brzegi były porośnięte moczarką kanadyjską. Niewielkie tylko oczka wolnej przestrzeni znaleźć można było daleko 80 m od brzegu. Głębokość wskazywała tam zaledwie 1 m. Prawa strona stawu była również trudną wędkarsko. Tam zatopione drzewa sięgały po sam brzeg. Staw w tamtym kierunku nie poszerzał się - zaporą była droga asfaltowa, co jakiś czas podnoszona.

Wędkarze łowili na tym stawie jedynie płocie, okonie, karasie i małe linki. Mało kto był właścicielem pontonu. Mało kto mógł się dobrać do miejsc, gdzie pośród niewielkich oczek, wśród zatopionych drzew tętniło życie ryb przez duże "R". Jednakową szansą dla wszystkich była zima. Skuta tafla lodowa zasypana śniegiem miała tyle wydeptanych ścieżek, że obcy wędkarz nie dałby rady rozpoznać te właściwe, do najlepszych otworów.

W okresie całej swojej młodości i później, tam właśnie wędkowałem zimą. Rozpoznane miejca w poprzednch sezonach sprawdzały się w następnych. Łowiliśmy wtedy płocie i okonki na robaczki czerwone, na serek topiony ze strzykawki a nawet na kawałki surowej słoniny. Na okonka stosowaliśmy tylko ołowiane oblanki z pojedynczym haczykiem, którym podrywało się na różnych głębokościach. Z roku na rok coraz nowsze techniki i sposoby na okonia i płoć dawały coraz większe możliwości. Nawet jak oblanka została zerwana jakimś cięższym targnięciem, zwalano winę na zaczepy, których nikt tak do końca nie był w stanie zidentyfikować. W WW pisano już o mormyszce, ale jakoś nikt nie chciał uwierzyć, że na taki paproszek ołowiany skusi się płoć czy nawet okonek.

Jeździłem sobie tak na te rybki, aż poznałem nowego wędkarza, który pokazał się na lodzie. Od słowa do słowa okazało się, że przyjechał na kopalnię pracować. Był z dalekiego wschodu Polski. Przyglądał się moim wyczynom i pokazał mi pierwszy raz kiwok. Roześmiałem się tylko i życzyłem mu powodzenia. Okoń owszem, może się i skusi, ale żeby płoć? Już po niecałej godzinie Kaziu przychodzi do mnie i pokazuje spore płocie. Zaniemówiłem. On jednak się uśmiechnął i zaproponował lekcje zimowego kiwoka. Jego własnoręcznie robione mormyszki były takie dziwaczne, że nie mogłem sobie wyobrazić powodzenia.

Pierwszą rzeczą, którą mi zamontował, była zwykła sprężynka z automatycznego długopisu. Montaż był bardzo prosty. Przez przelotkę szczytową, poprowadził kawałek wzdłużnie obciętego bambusa. Plastrem skleił go do wędeczki wystawiając zaledwie koniuszek poza szczytówkę. Na ten koniuszek nawlekł sprężynkę. Pierwszy zwój sprężynki od szczytówki załamał w dół odsadzając ją równolegle do kija. Teraz miałem nową przelotkę - elastyczną i miękką. Muszę przyznać, że sporo połowiliśmy na ten wynalazek. Jednak z roku na rok było gorzej.

Przyszedł czas na wybór ryby. Teraz już trzeba było w domu się zdecydować - płoć albo okoń. Okonie to następny wynalazek. Trzeba było wrócić do oblanek. Wabie musiały być cięższe, musiały szybko schodzić do głebokości 5-6 metrów, tuż przed pasem zaczepów. Pociągnięcia wabiem były teraz bardzo krótkie i bardziej delikatne. Tuż nad dnem. Można tak było łowić dzięki jednej tylko zmianie. Małej kropelce farby fosforowej na naszym wabiu. Teraz wab nie musiał burzyć podwodnej wody, robić silne drgania. Teraz ryba miała zobaczyć skaczącą iskierkę, naświetloną silnym światłem białego śniegu. Minuta podskoków i mrugnięć oczkiem i powoli do góry. Tam chwila naświetlenia i znowu szybko na dno. Ciemna głębia ożyła. Zaczęła się era dłubania garbusków.

Nic tak nie wnerwia człowieka jak czekanie na spławik, kiedy on przyjmie swoją pozycję na tafli wody w otworze lodowym. Kierowanie się w coraz głębsze tereny, w poszukiwaniu dorodnych płoci, musiało zmienić system łowienia. Na głębokosci 6 m mały spławiczek 0,5 g długo czekał, aż obciążenie go wyprostuje. Trzeba to było zmienić. Czas na lodowe wędkowanie jest o wiele krótszy od letniego łowienia, a tu jeszcze czekaj zanim przynęta dotrze na miejsce. Zestaw z podwójnym spławikiem rozwiązał problemy. Teraz wędeczka wygladała trochę inaczej. Haczyk, maleńki ołów doważający spławik 0,5g, 20 cm przerwa, znowu ołów doważajacy spławik 1,5 a nawet 2 g, długa przerwa - zależna od głębokości łowiska, spławik 1,5 lub 2 g zaczepiony na stałe, na górze antenki i dolnym kilu, znowu przerwa długości grubości lodu plus 20 cm i na końcu malutki spławiczek 0,5 g. Tak - dwa spławiczki na jednej wędeczce. Ciężkie obciążenie ciężkiego spławika, szybko podawało przynętę na wytypowane miejsce, potem ostatni etap powolnego opadania przynęty i doważanie spławika najmniejszego, górnego. No i mieliśmy głeboki i bardzo czuły zestaw na bardzo delikatne brania.

Skończyło się łowienie 17 cm płoteczek w pasie przybrzeżnym. Teraz łowiliśmy płocie 30 cm i większe na głębokościach 5-6 m. To było szybkie łowienie. Zamiast 2-3 sztuk dorodnych płoci na lód lądowało ich 15 a nawet więcej. Działo się tak jednak wtedy, gdy zrozumieliśmy, że tutaj na wodzie spokojnej, bezdopływowej, też jest ruch wody. Że nasza zanęta zanim dobije do dna jest oddalona o 2 a nawet 3 metry. Połów płoci był już uzależniony od podajnika zanęty. Co pół godziny na sznurku spuszana była blaszana skrzyneczka o dnie wypukłym, która po dotarciu do dna przewracała ją samoczynnie. Delikatne ruchy, aby podmuch wody nie oddalił zanęty zbyt daleko, czyścił tę skrzyneczkę. Z biegiem czasu coraz to wyższą by pomieściła więcej zanęty i nie trzeba było ją przewracać na dnie kilkakrotnie.

Długo jeszcze korzystałem z tych technik nie tylko na stawie "Za szlabanami". Świecące oczko na oblance łowiło okonie na Pławnowicach, na głebokości 12 m. Podwójny spławik ciągnął leszcze na zbiorniku Pniowiec i Gzel w Rybniku. Cieszyłem się długo wędkowaniem zimowym, aż przyszedł czas, że zimno przeszyło mnie do szpiku kości. Zostawiłem cały zimowy sprzęt na lodzie i udałem się do samochodu. Od tego czasu sezon zaczynam wiosną a kończę jesienią.

Old_rysiu







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1030