Dwadzieścia lat
Data: 21-02-2005 o godz. 10:15:00
Temat: Karpiomania


Nie uwierzę ludziom, gdy powiedzą mi, że może być coś bardziej ekscytującego od łowienia karpi. Oto opis zaledwie jednego dnia mojego pierwszego karpiowego sezonu. Jednego dnia, a właściwie tylko kilku jego minut, spędzonych nad karpiową wodą. Tak między nami mówiąc: opis kilku najpiękniejszych minut życia.



Jest połowa sierpnia. Jak co sobotę odwiedziłem dziadka w jego ogrodzie. Akurat doglądał dojrzewających powoli śliwek. Dzień był stosunkowo ciepły, więc usiedliśmy na ławce i jak co tydzień rozprawialiśmy o wszystkim, co na sercu i myśli zalega. Opowiedziałem dziadkowi o moim nowym odkryciu. Znalazłem bardzo ciekawy zbiornik do swoich karpiowych połowów - dość spore wyrobisko pożwirowe, a dokładniej, rozlewiska jakie się utworzyły wokół dawnej żwirowni. Dziadka chyba wciągnęły te bajania, bo już po chwili rzucił:

- Jak pojedziesz następnym razem, pamiętaj o mnie.

Jeszcze kilka minut opowieści i wspólnie udaliśmy się do dziadkowego warsztatu, gdzie w kącie stać miał podarty pokrowiec. Po chwilowych poszukiwaniach znaleźliśmy. Faktycznie – szary, zakurzony pokrowiec kryjący w swoim wnętrzu dwie zupełnie nie zniszczone, siedmiometrowe tyczki z włókna szklanego, o których dziadek nigdy nie wspominał. Prezentując mi owe znalezisko powtarzał z pełnym ciepła uśmiechem kiwając palcem:

- Jak pojedziesz następnym razem, pamiętaj o mnie.

Po tygodniu nastał ów następny raz. Myśli trochę kłębiły się wokół obaw, czy szklane tyczki są w stanie zmierzyć się z mieszkańcami pożwirowych dołów. Nie chcąc psuć pełnej ekspresji tej wzniosłej chwili nie poruszałem tematu sprzętu. Zajechaliśmy – rozłożyliśmy się.

Na stanowisku dziadka ustawiłem dwie szklane tyczki. Dorzuciłem do tego pół wiadra kukurydzy. Raczej zbytnio nie wierząc, że jakiś karp może podpłynąć na taką odległość, udałem się dwadzieścia metrów dalej rozkładać rod poda i resztę majdanu.

Po upływie blisko godziny, gdy wrzuciłem do wody co tylko miałem w wiadrze, wróciłem na dziadkowe stanowisko sprawdzić stan rzeczy. Zgodnie z moimi przewidywaniami brania do tej pory nie było. Trochę spokojniej mówię do dziadka, który lekko znudzony czekaniem zaczął spacerować po swoim stanowisku:

- Wiesz, dziadek, tutaj lepiej siedzieć przy wędkach. Karp bez problemu byłby w stanie ściągnąć lekką wędkę z podpórek.

Dziadek uśmiechnąwszy się kiwnął ręką, po czym dodał ironicznie z uśmiechem:

- Na pewno weźmie...

Widząc dziadkowy optymizm domieszkowany beztroską, usiadłem wraz z nim tuż przy tyczkach. Na wypadek brania zawsze zdążymy pochwycić wędki.

Dziadek niegdyś bardzo często łowił ryby. Z nie do końca znanych mi przyczyn blisko dwadzieścia lat temu zakończył przygodę z wędkarstwem. Dziś przygoda ta rozpoczęła się na nowo od słów:

- Pamiętam, kiedy miałem jeszcze swój warsztat i prowadziłem zakład, w Pobiedziskach mieszkał pewien gospodarz, który codziennie chadzał nocami na węgorze. I codziennie przed fajrantem jego żona ukradkiem wkładała mi do teki zawiniętego grubego węgorza do wędzenia. To byli naprawdę uczciwi ludzie. Mówię do gospodarza:

- Skąd takie węgorze u pana?

Nie dalej jak w dwa dni byliśmy już razem na nocce. Oj, ile to się później wspólnie najeździło…

I tak słuchając miłej dla ucha opowieści z ciągłą obawą wpatrywałem się w dyndające na jedwabnych falach spławiki. Dziadek opowiadając przeszłość wcale nie tracił czujności i pomagał mi w patrolowaniu zaledwie dwóch metrów kwadratowych wodnej tafli. Na wodzie nie pojawiały się bąble, zupełnie jakby karpie nie wiedziały o tym, że na dnie leży prawie pięć kilogramów przygotowanej dla nich kukurydzy.

Z sąsiedniego stanowiska, gdzie dumnie leżały na podpórkowniku dwie karpiówki uzbrojone w ciężkie zestawy gruntowe, nie dobiegał ani jeden krótki pisk sygnalizatora. Spławiki też ani drgnęły jak wbite w twardą, skostniałą i martwą wodę. I tak siedzimy wpatrzeni w zaspane, znudzone bezczynnością spławiki.

Nasz wzrok utkwiony w te dwa stagnacyjne, czerwone punkty nagle zarejestrował bardzo dziwne zjawisko. Dokładnie z naszego stanowiska jak z procy wystrzelił siedmiometrowy bat ciągnięty przez jakąś podwodną lokomotywę. Spławik nawet nie zdążył zareagować, nawet nie zanurkował, po prostu tyka wyskoczyła z potężnym impetem z podpórek, a karpisko ciągnęło ją na odległe hektary zbiornika. Pierwsze doznanie to szok.

Dziadek podniósł się z krzesła. Na twarzy wyrysowała mu się wariacja oniemienia i bezradności. Równie szybko pada pierwsza myśl zrodzona z rozsądku. Pospiesznie rzucam krótkie stwierdzenie – będzie nasz – i biegnę w stronę stojącego dwadzieścia metrów dalej rod poda. Zdejmuję pierwszą z brzegu karpiówkę ściągam... to trochę potrwa – jest co kręcić, gdy zestawy zarzucone na ponad 60 metrów. W tym czasie karp ciągnąc tyczkę przebył już dość sporą drogę, ale kluczy po łowisku. Nie wie, gdzie uderzyć, żeby wyzbyć się tkwiącego w pysku haka.

Przybiegam na stanowisko dziadka, widzę odpływającą tyczkę. Biorę zamach, wyrzut... Źle. Zanim zestaw doleciał w obrane miejsce, ryba zdążyła przebyć niemałą odległość – trzeba celować o kilkanaście metrów dalej. Za chwilę będzie po wszystkim. Pośpiech... ściągam zestaw, to znów potrwa, karp wyjechał już na jakieś 50 – 60 metrów, powoli tracimy z oczu tyczkę... Ściągam, ściągam - jest chwila do namysłu.

Po lewej stronie przez kępę trzcin przeciskają się promienie słońca oświetlające zatopione konary – to tam ucieka! Udało się w końcu sprowadzić zestaw do brzegu. Karpiowi brakuje dosłownie ze 30 metrów do kryjówki, skąd już go nie dostaniemy.

Otwieram kabłąk, mierzę, ciskam ile sił w rękach i mocy w wędce... Zestaw leci, leci... Fuks - wpada dosłownie ze 3 – 5 metrów od konarów, tyczka prawie wpływa w drzewska... Ściągam szybko... pusto, pusto, jest! Czuję mulisty opór. Ostrze karpiówki możliwe wysoko jak się tylko da, kręcę najszybciej jak mogę. Ryba dosłownie prześlizgnęła się po korzeniach, ale mimo całej swej siły nie zdołała w nie wtargnąć - zabrakło jej kilka metrów. Cud, że przypon wytrzymał! Wiemy już natomiast, że ryba nie jest za duża. Karp nazbierał jednak troszkę zielska po drodze, więc idzie powoli. Kilkadziesiąt następnych sekund, może kilka minut redukuje naszą odległość od wodnego rozrabiaki.

Podprowadziwszy cały majdan pod brzeg, chwytam za tyczkę i oddaję dziadkowi. Teraz jego kolej. Ryba nie jest duża, a długi odjazd pozwolił na to, by bez problemu dała się utrzymać na siedmiometrowej tyczce. Podczas gdy dziadek zmaga się z cyprinusem, biegnę po podbierak. Wracam... Tyczka wyprostowana, dziadek wpatrzony ze smutkiem w wodę... no tak.

Mówi się trudno, choć wielka szkoda. Nie wydobywszy ani słowa w posępnych nastrojach wracamy na dziadkowe stanowisko. Krótki oddech i drobnymi kroczkami podążamy w stronę codzienności. Dziadek opiera tyczkę o krzesło, doglądam stanu zestawu spławikowego. Przypon się urwał. Teraz żałuję – trzeba było zaryzykować los tyczki i założyć grubszą żyłkę. Pozbawiony nadziei na lepsze jutro sięgam do kuferka po dwudziestkę ósemkę. Szukam scyzoryka. Gdzie ja go położyłem? Rozglądając się doznaję dziwnego wrażenia, że czegoś w tej całej scenerii brakuje. Po chwili zauważam leżący na odwróconym wiadrze scyzoryk, ale dziwne uczucie inności i braku czegoś nie daje mi spokoju. Chwytam żyłkę, przykładam scyzoryk i nagle olśnienie – przecież dziadek miał dwie tyczki na brzegu! Odruchowo zerkam na podpórki... pusto. Ach!

Chwytam znowu za karpiówkę, tylko gdzie rzucać? Wraz z dziadkiem wpatrujemy się w wodną toń, szukając choćby cienia malutkiej niteczki ciągniętej przez rybę. Słabiutki wiaterek marszczący wodę nie ułatwia nam zadanie – nie udaje nam się dostrzec dziadkowej tyczki. Dziadek nie poddaje się i wytrwale kontynuuje poszukiwania. Zawsze miał bardzo dobry wzrok.

Nagle niecałe pięćdziesiąt metrów od brzegu, ale dużo dalej na prawo w prostej linii brzegowej naszym oczom ukazuje się przerażający widok. Jakiś maleńki zdawać by się mogło patyk powstaje z powierzchni i niczym tonący statek wjeżdża pod wodę – to końcówka dziadkowej tyczki. Karp tym razem wpłynął na wykopane dawniej, wielometrowe doły w części zbiornika, którą z uwagi na dużą różnorodność dna omijają wszyscy wędkarze. Tym razem nie będzie łatwo.

Nie tracąc nadziei zastanawiamy się, co robić. Dziadek przejmuje kontrolę. Chwyta za podbierak, idziemy. Wcale nie spiesząc się dotarliśmy w końcu na miejsce, skąd można było oddać sensowny rzut, celem ściągnięcia wciąż wystającej z wody tyczki. Po kilku jednak rzutach okazuje się, że karp dobrze wybrał sobie miejsce i nie daje nam szans. Trudno, trzeba sobie przypomnieć lekcję pływania.

Rozebrawszy się płynę w stronę głębokich dołów. Chwytam za sterczący badyl i próbuję coś zdziałać. Wojując z tyczką myślę sobie – ale byk. Nie jest łatwo podnieść rybę z dna tym bardziej, że sama tyczka stawia w wodzie spory opór, a przyczepności praktycznie nie mam żadnej. No nic, trzeba zaryzykować. Chwytam tyczkę jedną ręką i powoli „czołgam się” w wodzie w stronę brzegu. Tyczka i żyłka ustawiły się w linii prostej. Kolejne kopnięcia ryby wywołują mocne bicie serca stymulowane obawą, czy napięty zestaw to wszystko wytrzyma. Do brzegu pozostało jeszcze kilka metrów, gdy tymczasem powoli zaczyna brakować sił. Wiem jednak, że właśnie ciągnę największą życiową rybę dziadka i to każe mi walczyć dalej. Właściwie pierwszy raz toczę w pewnym sensie równą walkę z rybą na jej terenie. Jeszcze chwilka i jestem na brzegu. Tutaj dopiero - ku mojemu zdziwieniu - okazuje się, że ryba wcale nie jest duża.

Oddaję tyczkę dziadkowi, sięgam po podbierak. Jeszcze tylko kilka sekund, w sumie niewielki karpik, walczy zawzięcie przy brzegu. Podebranie ryby kończy długie chwile zmagań.

Karp faktycznie jest maleńki - ma zaledwie 4 kg. Kto by pomyślał, że narobi tyle kłopotu. Na twarzy dziadka widzę jednak pełny radości uśmiech. W końcu po blisko dwudziestu latach przerwy złowił swoją życiową rybę. Teraz rozumiem, że mylę się - wielkość nie ma żadnego znaczenia. Emocje opadają, my zaś syci wrażeń sprzątamy klamoty.

Spakowani jeszcze raz spoglądamy na kępę trzcin, zwalone drzewa i doły, gdzie schronił się dziadkowy karp. Tak, znów warto było. Od tej pory zawsze już będę pamiętał o dziadku, kiedy jeździć będę na karpie, a dzień, który się kończy, na zawsze pozostanie powodem, dla którego będę je łowił.

PS. Przedstawione zdarzenia oparte są na faktach autentycznych.

Gismo







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1050