Akwarium
Data: 24-02-2005 o godz. 08:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Rodzina od zawsze uznawała dziadka Zdzicha za dziwaka. Niektórzy określali to dosadniej, ale dziadek się tym nie przejmował. Kością niezgody były dwie dziury w ziemi, z których niegdyś nasi przodkowie wydobywali torf. Torfu już tam od lat nie było a ponieważ pojawiła się w nich woda z podsięku, więc jeszcze pradziadek Roman założył tam sobie hodowlę ryb.



Dwie sadzawki połączył niewielkim rowkiem i nawpuszczał płoci i linów. Ryby się tam miały dobrze, bo pradziadek traktował te sadzawki jak akwarium dbając by nikt jego ukochanym rybkom krzywdy nie czynił. Miejscowi patrzyli z początku na Romana jak na wariata, ale z czasem przyzwyczaili się do faceta, który wolne chwile spędzał siedząc na ławeczce i gapiąc się na taflę wody.

Spośród trójki dzieci tylko Zdzisiek był podobny do ojca i to on właśnie przejął rodzinną schedę razem z rybami. Jedyna zmiana, jaka nastąpiła to to, że Zdzicho czasem odławiał na lekką wędeczkę kilka rybek, które stanowiły potem ozdobę świątecznego stołu. On też jako jedyny z rodzeństwa pozostał w stanie wolnym twierdząc (nie bez racji), iż „dwa grzyby w barszcz to za dużo”.

Dom miał duży i gościnny. Liczna rodzina zjeżdżała doń przy każdej okazji i za każdym razem wszyscy podziwiali śliczny stawek, który z roku na rok piękniał coraz bardziej. Dziadek nazywał go swoim akwarium a czasem w przypływie dumy określał jego zawartość mianem „zupy rybnej”.

Faktycznie ryb tam żyło mrowie. Dziadek miał w nosie „naukowe” teorie i pozwolił, aby jego „zupa” sama decydowała o swoim składzie i liczebności. Dwa sandacze i sześć okoni wpuścił tylko po to by ograniczyć ilość słonecznicy i innego drobiazgu, który pojawił się tam w ilości ogromnej. Nie wiadomo skąd pojawiły się wzdręgi i karasie, ale skoro są to niech zostaną (to jego słowa).

Siadywałem z nim czasami nad brzegiem by popatrzeć na ten „rybi raj”. Czasem na lekkie spławiki wyjmowaliśmy parę rybek, z których część szła na patelnię a część dziadek wypuszczał do pobliskiej rzeczki. Czasem - bo ktoś, kto odważyłby się na takie zuchwalstwo by codziennie wyławiać ryby miałby do czynienia z dziadkiem, a ten pomimo swojego wieku i wrodzonej łagodności potrafił być wtedy bardzo „niemiły”.

Pewnego dnia dziadek zachorował i, niestety, nie było to przeziębienie. Pobyt w szpitalu przedłużał się coraz bardziej i wtedy rodzinka powołała „radę nadzorczą”. Oficjalnie mieli zadbać o dom i gospodarstwo, ale jak to często bywa głównie chodziło o zabezpieczenie ewentualnego spadku. W domu zaroiło się od gości i dziwnym trafem okazało się wtedy, że chętnych do zabawy z wędką jest bardzo dużo. Co dziwniejsze większość rodziny wyjeżdżała do domu z siatką ryb – na kolację (jak mówili). Wytrzymałość dziadkowego akwarium miała jednak granice i jesienią okazało się, że ryb zostało już niewiele. Trochę się poprztykali wtedy próbując ustalić „limity”, ale i one nie na wiele się zdały. Chętnych na darmowe mięso było zbyt wielu.

Wtedy rozumem ruszył najstarszy z siostrzeńców dziadka Zdziśka i zaproponował przekształcenie „bezużytecznej kałuży” w staw hodowlany. Kupi się małe karpie - namawiał - a po roku je sprzedamy z zyskiem (i zawsze będzie się można pobawić wędką). Propozycja została przyjęta, choć sposób finansowania tego przedsięwzięcia wzbudził sporo emocji. Jedni dowodzili, iż ryb wcale nie brali, więc niech za zakupy zapłacą „wędkarze”. Inni proponowali równy podział kosztów i zysków, ale prawdziwym problemem okazało się znalezienie chętnego do opieki nad stawem. Koniec końców najęto sąsiada, który jako bezrobotny miał dużo czasu a najważniejsze, że można mu było mało zapłacić.

Wiosna przyniosła kolejne rozczarowanie. Ilość karpików była zastraszająco niska. Po burzliwym „śledztwie” okazało się, iż wynajęty sąsiad nie był zbyt skrupulatny, więc pozwalał kolegom na złapanie paru ryb na (jak to określał) flaszeczkę. Współudziałowcy „interesu” też zjawiali się od czasu do czasu, aby „zadbać o dom” i oczywiście nie wracali bez ryby.

Kłótnia jaka się odbyła przy stole wielkanocnym zakończyłaby się pewnie krwawą vendettą, ale na szczęście ciotka Wanda przypomniała wszystkim, że to tylko „głupie ryby” i tak naprawdę wartość ma tylko dom. Staw popadł w ruinę. Burozielona woda kryła jeszcze parę niedobitków karpia a rośliny powoli zarastały powierzchnię stawu.

W maju zmarł dziadek Zdzicho. Po otwarciu testamentu dziwnie cicho zrobiło się wśród obecnych. W swojej ostatniej woli rozdawał całość majątku sprawiedliwie wszystkim a jedyne, o co prosił to - o zachowanie stawu dla praprawnuków by ten nauczył ich miłości do przyrody.

Niegdysiejsze akwarium było już niestety tylko „błotnistą dziurą”.

Byba







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1054