Z pamiętnika wędkarza - cz. 11
Data: 16-03-2005 o godz. 08:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Woda szumiała cicho rozcinana dziobem mojej łódki. Przez mleczną mgłę nie widziałem nic oprócz ławeczki i okienka echosondy. Chłodne powietrze osadzało na burtach krople rosy i wciskało się we mnie coraz głębiej ścinając w żyłach krew. Siedziałem bez ruchu drugą godzinę przeciskajac się między waskimi przesmykami rozlewiska.



Do ulubionej sandaczowej dziury miałem jeszcze dobra godzinę. Gdyby nie wilgoć i konieczność meandrowania między wystającymi spod wody przeszkodami dawno bym zasnął.

Dopłynąłem, postawiłem kotwicę i rozprostowałem zesztywniałe ciało. Mgła ciągle gęsta pozwoliła mi jednak dojrzeć brzeg. W zatoce nie było nikogo. Wyjałem z plecaka kanapki i termos z kawą. Gdy tylko wpompowałem w siebie troszkę energii i ciepła sięgnąłem po pokrowiec z wędkami.

Wyciągnałem swój ulubiony patyk i przykręciłem kołowrotek .Jakoś bez emocji i większego entuzjazmu wyszperałem w pudełku między dziesiątkami woreczków z kolorowym silikonem mojego ulubionego wabia. Przypiąłem do agrafki i posłałem daleko przed siebie. Gdy tylko usłyszałem plusk zamknałem kabłąk i zwinąłem luz z plecionki. Po kilku chwilach przynęta twardo stuknęła o dno.

Stok, który ciągnął się przez środek zatoki opanowany był przez małe małże, utrapienie łowców okoni. Swoimi ostrymi muszelkami rozcinały cienkie żyłeczki. Sam straciłem na nim kilka cwanych garbusów. Cóż, za cenę łowienia okazów te kilka straconych przynęt nie było wygórowaną opłatą.

Mgła powoli znikała rozszarpywana przez ostre powiewy wiatru buszującego miedzy wysepkami. Gdy wypływałem rano mgła była tak gęsta, że wydawało się, iż na niebie sa gęste chmury. Teraz, gdy wiatr rozpędził tego wilgotnego dusiciela, niebo błękitniało nade mną i rozgrzewało ścierpnięte ramiona i plecy. Słonko było już dość wysoko i mogłem ścśšgnść z siebie trochę ubrań.

Rzucałem obławiając stok centymetr po centymetrze, jednak nawet okonie nie miały ochoty zassać mojego killera. Zmieniłem go więc na "kiełbika". Jednak i tą zmianą nic nie wskórałem. Po trzech godzinach orki odłożyłem wędkę. Ręka bolała w nadgarstku jak diabli. Machanie dwudziestopięciogramowym ołowiem non-stop nie należy do lekkich zajęć.

Czułem się jakiś znużony i zniechęcony. Czas mijał a ja machałem raz za razem. Jednak ani razu nie przestawiałem łódki. Nie chciałem się ruszać, pływać ani szukać ryb. Ogarnęła mnie dziwna melancholia i odrętwienie. Zachowywałem się jak robot. Gdy nagle przy kolejnym rzucie ciszę przeszył trzask pękającego węgla.

Zdębiałem. Patrzyłem tępo jak pod wodą o kilka metrów ode mnie niknie w czeluściach jeziora połowa mojej wędki. Podniosłem do góry to co zostało mi w rękach i zacząłem zwijać plecionkę. Jest, poczułem opór. Szczytówka zatrzymała się na agrafce. Nie bluzgałem, nawet nic nie myślałem. Odciąłem agrafkę, zdjąłem resztkę szczytówki z dolnika i wyciągnąłem z pokrowca zapasową szczytówkę. Mam ich kilka. Nauczył mnie tego jeden z wcześniejszych wyjazdów, gdy kij pękł w podobny sposób. Cóż, nie powinno się dwukrotnie przekraczać opisanego na dolniku c.w.

Zmontowałem nowy zestaw i machnąłem z całej siły przed siebie. Czułem się coraz bardziej wyczerpany. Ogarniało mnie zmęczenie, sięgnąłem do plecaka po termos z kawą, gdy wędką coś potwornie szarpnęło. Zaciąłem odruchowo a odjazd ryby podniósł mnie znad plecaka do pionu. Chwyciłem za kołowrotek i zaczšłem siłowy hol. Ryba jednak po pierwszym gwałtownym zrywie szybko osłabła i już po chwili dała się spokojnie holować w stronę łódki.

- A jednak jesteście! uśmiechnśłem się do siebie w duszy. Nie było w tym tyle radości co zwykle, coś nie dawało mi spokoju, coś wisiało w powietrzu, jakaś groza, niebezpieczeństwo. Gdy wyjmowałem sandacza z podbieraka, zrobiło mi się go jakoś dziwnie żal. Spojrzałem mu w oczy i nawet nie zrobiłem zdjęcia. Puściłem go i usiadłem spuszczając głowę na piersi.

Westchnsłem głęboko i napiłem się kawy. Wróciłem do czesania miejscówki. Po kolejnej bezowocnej godzinie coś tępo zatrzymało przynętę. Zaciąłem, lecz ta ani drgnęła. Zaczep - pomyślałem. Ten jednak ruszył. Mocna plecionka pozwoliła mi ciągnąć mozolnie do góry bezwład uczepiony do przynęty.

Matko Boska - topielec! Przedziwne uczucie opanowało mnie i ścisnęło serce. Czułem, że to jest właśnie to. Ten całodniowy niepokój, mgła i złamana wędka, to wszystko miało mnie zniechęcić do łowienia w tym miejscu. Na sto procent ciągnąłem jakiegoś topielca. Gdy plecionka wychodziła pionowo spod łódki, ścisnęło mnie w gardle a serce przestało bić.

Zwijałem pompując ostatnie centymetry linki gdy nagle moim oczom ukazał się On... Krew uderzyła mi do głowy mało nie wyciskając oczu. W uszach mi zaszumiało a po plecach popłynął lodowaty pot. Jęknąłem tylko gdy olbrzymi sum szarpnął mną o burtę łodzi. Chlapnął pod powierzchnią i z ogromną szybkością ruszył w stronę rynny. Przepłynął pięćdziesiąt metrów i stanął. Hamulec aż dymił. Spojrzałem na kotwicę, wystarczył jeden ruch abym uwolnił łódkę z uwięzi. Jednak wtedy przegrałbym od razu, stanąłbym nad sumem a ten leżałby spokojnie na dnie nic sobie nie robiąc z moich starań. Napąłem zestaw i uderzyłem w dolnik. Kij zatrzeszczał a kołowrotek z nieukrywanym żalem znów zaczął oddawać linkę. Z każda chwilą było jej coraz mniej, sekunda po sekundzie znikały kolejne zwoje. I stało się. Wyciągnął wszystko. Tak wielkiej mordy w życiu nie widziałem. Ile mógł mieć siedemdziesiąt, osiemdziesiąt kilo? Pewnie nigdy się nie dowiem.

Usiadłem na dnie łodzi i starałem się ze wszystkich sił uspokoić drżące ciało. Po pewnym czasie udało się. Wyciągnąłem drugą szpulkę i zmontowałem wszystko na nowo. Już wiedziałem czemu sandacze nie brały. Czemu ten jeden uciekał tak zawzięcie.

Po pół godzinie miałem następnego mętnookiego. Kilka okoni i małego szczupaczka. Sum odpłynął. Niekwestionowany król zalewu zniknął wraz z moją nową plecionką. Słońce znikło gdzieś nad drzewami a ja postanowiłem oddać jeszcze kilka rzutów.

Po trzecim, może czwartym, lekkie pstryknięcie z pierwszego opadu. Natychmiast zacinam i jest. Ryba spokojnie płynie wzdłuż rynny. Nie szarpie i nie ucieka gwałtownie. Sunie przy dnie niczym krokodyl. Odpływa kilka metrów na dokręconym hamulcu.

Ścąšgałem siłowo, bez zbędnej zabawy. Tutejsze sandacze lubią spadać, gdy daje im się troszkę swobody. Gdy miałem go przy burcie pochyliłem się i chwyciłem pod skrzela. Ten w ostatnim zrywie rozpaczy rozciął mi głęboko palec. Krew zalewała rybę, spodnie i dno łódki. Siadłem na sandaczu i zakleiłem palec.

- Zabiorę cię w nagrodę do domu, rozbójniku. - powiedziałem do mojej rybki. Nadszedł najwyższy czas żeby się zwijać, noc spowiła wszystko czernią, jedynie księżyc próbował nieśmiało rozjaśnić mi drogę powrotną. Miałem długą drogę przed sobą, dobre trzy godziny płynięcia, a w nocy nie było to zbyt bezpieczne.

Wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1076