Pierwsze zawody pstrągowe 2005
Data: 14-04-2005 o godz. 08:15:00
Temat: Spinningowe łowy


Jest 10 kwietnia 2005 roku. Tak jak wcześniej ustaliliśmy, w tym dniu nastąpiło rozpoczęcie rywalizacji w naszym klubie. Celem wyprawy są pstrągi.



Piąta rano, dzwoni budzik. Jak ja go nie lubię - pomyślałem sobie - i natychmiast go wyłączyłem. Niestety, jak mus to mus i trzeba było wstać, co raczej po wczorajszych wojażach nie było rzeczą łatwą, ale myśl, że czeka nas polowanie na kluski była silniejsza od kaca. Szybkie śniadanko, kilka łyków kawy i pozbieranie całego sprzętu zajmuje mi prawie pół godziny, a o 6.00 Robert z Michałem już czekają na mnie i trąbią pod blokiem. Pakujemy się do bryczki i w drogę. Reszta ekipy, jak wcześniej ustaliliśmy, ma czekać na nas na stacji w Mąkowarsku.

Z Bydgoszczy mamy ok. 40 km, więc w trakcie jazdy dyskutujemy gdzie pojedziemy i na co kto ma zamiar łowić. Decyzja zapada i taktyka zostaje ustalona: jedziemy do Plaskosza, gdzie moi kompani jeszcze nigdy nie byli, a ja jak wielu pstrągarzy złowiłem tam wiele kapitalnych pstrągów. Co do taktyki nie ma między nami żadnych sporów. W grę wchodzą jedynie wobki. A że ich arsenał w naszych pudełkach jest spory, to straty nie mają większego znaczenia.

Zbliża się godzina 7.00, gdy podjeżdżamy na umówione miejsce na stacji CPN. Jesteśmy pierwsi. Zamawiamy kawę i w tej samej chwili słyszalny z oddali "sportowy wydech". Renault 19 oznajmia fakt przybycia kolejnych członków wyprawy. Do baru na stacji wchodzą: Grzesiek, Kriss i Przemek. Kawa już się parzy. Jest nas już sześciu. Brakuje jedynie Piotra i Łukasza. Witamy się z przyjaciółmi i siadamy do stolików. W końcu nadjeżdża ostatni samochód. Czyli jesteśmy już w komplecie. Teraz pozostaje ustalenie, gdzie kto jedzie, bo nie pomieścimy się wszyscy na jednym odcinku Brdy. Krótkie przepychanki słowne i dochodzimy do kompromisu. My jak wcześniej planowaliśmy jedziemy do Plaskosza. Łukasz z Piotrem decydują się na przedreptanie odcinka w Rudzkim Moście ( bardzo blisko Tucholi ), a Kriss wraz z Grzesiem i Przemkiem jadą do m. Piła-Młyn. Zbiórkę w m. Świt, gdzie kończą swe spływy kajakarze, ustalamy na godz. 15.00.

Szkoda czasu na dalsze dyskusje. Ruszamy wszyscy spod stacji, by jak najszybciej dotrzeć do wybranych przez siebie sektorów. Po drodze mijamy kolegów po kiju z Koronowa i mamy cichą nadzieję, że nie mają zamiaru jechać tam gdzie my. Robert mocno przyspiesza i jest już jasne, kto będzie tam łowił. We wstecznym lusterku znikają jak cień. Co by nie było to i tak będziemy szybciej na łowisku od nich. Czyli sprawa jest wyjaśniona. Docieramy w końcu na miejsce. Patrzę na zegarek, jest już prawie 8.00. Jak ten czas szybko leci. Z Robertem udajemy się w górę Brdy, a Michał samotnie decyduje się na pójście w dół, gdzie po ominięciu kilu hodowlanych stawów odnajdzie fantastyczny odcinek na przemian leśny i łąkowy. I tak w kółko. Łowisko bardzo obiecujące. W górnym biegu czeka nas częsta wspinaczka po skarpach i wędrówka po zakrzaczonych leśnych ścieżkach. Nad samą wodą czekają bagniska, więc o kąpiel też nie jest trudno.

Zaczynamy w końcu łowić. Pierwsze pół godziny nawet bez kontaktu. Wychodzimy na drugą prostkę, na której łowiliśmy zawsze sporo ryb. Gwizd hamulca, który słyszę obok mnie oznacza, że Robert ma rybę. Po krótkiej chwili dźwięk milknie, a mój kompan oznajmia, że spiął sporego kropka. Posuwamy się powoli w górę, zmieniając stanowiska. Nadal jesteśmy na tej samej prostce. Mija kilka minut i Robert woła: - Siedzi!!! Zapięty pstrążek młynkuje na powierzchni wody. Nagle słyszę, że spadł. Tego już dla mnie za wiele. Ja bez brania, a ten spina dwa ładne kropkowańce. Jeszcze więcej nerwów przysparza mi dźwięk telefonu. To Grzegorz. Pewnie już coś ma. Nie mogę się z nim dogadać, bo gubi zasięg. Dzwonię więc do Kissa, który niezbyt miło tłumaczy mi, że mu "truję". Dowiaduję się jednak, że spiął już dwa konkretne potoki i że nie ma z nim Grzegorza. Ruszamy więc dalej.

Dopiero po dwóch godzinach biczowania mam pierwszy kontakt. Uderzenie w wobka wytrąca mnie z beznadziei, w jaką w tym czasie zdążyłem już popaść. Kończy się jednak tylko na tym trąceniu. Kolejne 30 minut machania w tym miejscu nie przynoszą żadnego efektu. Zza chmur zaczyna śmielej przebijać słońce i z każdą chwilą robi się coraz większa lampa. Przemierzamy kolejne zakręty i prostki, czołgając się niekiedy pod zwalonymi drzewami i docieramy do miejsca, gdzie rzeka zaczyna się poszerzać i wypłycać, pokazując denny piaseczek i zalegające na nim kamienie i konary drzew.

To chyba dobra miejscówka. Odpinam z agrafki flagowca i jego miejsce zajmuje czarna "chorwatka" z żółtymi kropkami. Drugi wykonany rzut i następuje uderzenie. Siedzi!!!

Króciutki hol i pstrążek ląduje na brzegu. Miara wskazuje 34,5 cm. Jestem już zadowolony, bo oznacza to pierwsze punkty w tym sezonie. Szkoda tylko, że Robert jest nadal bez ryby. Jest już prawie 12.00, gdy kolejny telefon przerywa ciszę. Tym razem dzwoni Łukasz. W Rudzkim Moście jest nędza, więc jadą do nas, chcąc obłowić na szybko dolny odcinek, na który udał się Michał.

Słyszę krzyk. To Robert zalicza wlewkę, próbując wyjść na brzeg. Zachciało mu się wchodzić do wody. Wejść wszedł, ale z wyjściem było widoczniej gorzej. Szybkie ściągnięcie spodni, wylanie z woderów wody i ruszamy dalej. Tak daleko w Plaskoszu jeszcze nigdy nie dotarłem. Zaliczam jeszcze krótkiego pstrążka, którego uwalniam w wodzie. Rzeka wydaje się tu jakaś inna. Nic się nie dzieje. Obserwujemy jedynie stada leszczyków i płotek płynących w górę Brdy. Jest już 13.00, więc czas wracać. Do samochodu mamy ładnych kilka kilometrów, jednak powrót mija nam zaskakująco szybko. Droga przez las skróciła nam pokonane wcześniej zakręty rzeki.

Na parkingu czeka już Michał. Niestety nic nie złapał. Wracają też Łukasz z Piotrem, który blisko samochodu zapiął wymiarowego pstrążka. Miara wskazała 33,5 cm. Czas się pakować i jechać w umówione miejsce zbiórki. Staje się najgorsze: Robert podczas tej małej kąpieli zamoczył pilota i nie możemy otworzyć samochodu. Proponuję szybkie suszenie zapalniczką. Na efekt nie trzeba było długo czekać - zadziałał. W końcu pakujemy się i w drogę. Do Świtu mamy zaledwie kilka kilometrów, więc docieramy na miejsce zanim zdążyłem podelektować się dopiero co otwartą puszeczką piwa. Na miejscu jest już Grzesiek z Przemkiem. Nie dostali żadnego wymiarowego potoka. Coraz bardziej zaczyna mi się gęba uśmiechać, bo to oznacza, że mam szansę na wygraną. Do pełni szczęścia brakuje jedynie Krissa i informacji, że też jest zerowy.

W końcu nadchodzi z lekko spuszczoną głową, co niechybnie oznacza, że jest bez ryby. Ale mam radochę. Czyli sprawa jasna - wygrałem dzisiejsze zmagania. Zdajemy sobie wstępne relacje, po czym wysłuchujemy opowieści ostatniego z przybyłych o braniu kapitalnego pstrąga, dla którego wielu pstrągarzy poświęciłoby pół swojego życia, by móc go w ogóle ujrzeć. 70 cm szczęścia było jednak lepsze od niego i nie zostawiło żadnych złudzeń po odjeździe w dół rzeki. Wypluty woblerek może być tylko skutkiem niezacięcia ryby, gdy dawała się podnosić z dna jakby to był tylko spory korzeń drzewa. Tylko ten korzeń był żywy i pokazał po chwili na co go stać. Niestety.

Spostrzegamy, że jeszcze tli się ognisko, przy którym rozgrzewali się po spływie kajakarze, więc czas skończyć sprawozdanie z nie wyciągniętych pstrągów marzeń i zabrać się za dorzucenie kilku polan i smażenie kiełbasek. Na mnie wypada znalezienie kijków, na które nadziejemy nasz obiad. Znikam w lesie i po chwili wracam, a moi kompani mają jakiś bezzasadny niezły ubaw. Olać to!!! Pewnie znów coś głupiego wymyślili. Jednak po chwili zmienia się diametralnie mój wyraz twarzy, gdy na ławeczce obok naszych dwóch kropków pojawiły się dwa inne. Nie sposób opisać jak skołowane miałem wówczas myśli. Pozostało mi spytać czyje są te dwa, lecz to było chyba oczywiste. Kriss zawalczył i jak się okazało to on pstrągami 42 i 35 cm wygrał nasze niedzielne zmagania, a jak później powiedział po widoku uśmiechów na naszych twarzach, gdy opowiedział przygody ze swoim pstrągiem życia chciał do samego końca potrzymać wszystkich w niepewności. No i mu się udało.

Wyniki już ustalone, więc przy cieple ogniska, piekąc kiełbaski i popijając złociste trunki pozostaje nam zdanie sobie nawzajem dokładnych relacji ze wszystkich łowisk. Każdy z nas ma w końcu coś ciekawego do powiedzenia. Czas mija jednak nieubłaganie i nim się spostrzegamy zapada szarówka. W tak wspaniałym gronie Przyjaciół zawsze jest go zbyt mało. Pora wracać do domu.

Szybko gasimy ognisko, żegnamy się z rzeką, wsiadamy do samochodów i do zobaczenia nad wodą.

Farciarz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1096