Wspomnienia - Jak dobrałem się do linów...
Data: 07-05-2005 o godz. 20:54:03
Temat: Bajania i gawędy


Zapaliłem się do łowienia linów. Zawsze fascynowała mnie ta ryba. Po trosze swoją niedostępnością dla zwykłego wędkarza trzcinowego, po trosze niezwykłym wyglądem, a w pewnej mierze także - nie waham się tego przyznać - znakomitym smakiem w śmietanowo-koperkowym sosie. Okazja do pierwszego połowu nadarzyła się w pewne wakacje, podczas których na dobrze znanym mi łowisku, lin żerował na potęgę. Sprzyjała temu piękna, słoneczna i niemal bezwietrzna pogoda.



Do nowego wyzwania przygotowywałem się bardzo solidnie. Zacząłem od wyszukania odpowiedniego miejsca do połowu. Wybrałem trochę na chybił trafił przesmyk pomiędzy nieodległą od przystani wyspą, a podmokłą łąką. Dno tworzyło tam łagodne koryto, o maksymalnej głębokości półtora metra. Cały obszar był zarośnięty różnorodnym wodnym zielem - na dnie dominowała osoka, rogatek, wywłócznik, pół wody sięgały jakieś podwodne, cienkie trawki, zaś brzegi porastała trzcina, któraś z powierzchniowych rdestnic i kilka placków nenufarów.

Ustawiłem się łódeczką w miejscu przyszłych połowów i sypnąwszy trochę zanęty zacząłem nie tyle łowienie, co macanie dna. Szybko zlokalizowałem obszar o kilkumetrowej średnicy, gdzie podwodna flora nie wieszała się na haczyku. Donęciłem jeszcze trochę to miejsce i uskuteczniając zabawę z drobnicą, poznawałem konfigurację dna. Efekt tego zwiadu przekroczył moje najśmielsze oczekiwania - w zanęcie pojawiła się i płoć, i krasnopióra, i drobny leszcz. Wszystkie te ryby padały moim łupem, aż w pewnym momencie spławik delikatnie zadrżał, przytopił się o centymetr i pozostał dłużej w tej pozycji. Kiedy miałem wydobyć zestaw z wody, podejrzewając go o zaczep, spławik jednostajnym, powolnym ruchem zaczął się pogrążać w wodzie, wędrując jednocześnie w bok.

- Lin - pomyślałem sobie błyskawicznie - na pewno to dorodny lin.
Poczułem gwałtowny przypływ adrenaliny, a rozpalona żądza schwytania złotego prosiaka spowodowała zamaszyste zacięcie. Zacięcie trafione, ale wędka wcale nie wygięła się w pałąk, a żyłka nie wymykała się na hamulcu kołowrotka tak, jak to sobie wymarzyłem. Zamiast zaciekle walczyć o kolejne centymetry linki, zwijałem ją bez większego problemu. Na haczyku istotnie był lin, ale czasy, kiedy spoczywał gdzieś w roślinności jako żółta kuleczka, były mu chyba jeszcze bardzo nieodległe.

Pierwszy to lin, więc wybrzydzać nie wypadało, tym bardziej, że stanowił przecież i potwierdzenie dobrego wyboru miejsca i zachętę na dalsze łowy. Nie zastanawiając się wiele oznakowałem miejsce bojką na lince z ciężarkiem, a dodatkowo - na wszelki wypadek - przyjąłem sobie azymut, żeby w razie zaginięcia bojki mniej więcej odnaleźć łowisko. Teraz nadszedł czas poważniejszych przygotowań.

Dość przypadkowo kupiłem linową zanętę firmy DAM. Mnóstwo zanęty - bo całą zgrzewkę (10 czy 12 kilogramowych paczek). Innej linowej po prostu nie było. Ale jak się potem okazało, była to najlepsza linowa zanęta, z jaką miałem do czynienia do tej pory. Oprócz tego nabyłem kukurydzę, robaki kompostowe i nazbierałem rosówek. Trochę czasu zajęło przygotowanie łódki do połowu. Moja łódka to laminat, z domieszką pianki wypornościowej i usztywniającej dno, a także oparów alkoholu, który musiałem wręczyć majstrom wykonującym łódkę za tę właśnie piankę. Cała ta konstrukcja, chociaż lekka, ma tę wadę, że doskonale przenosi wszelki hałas do wody. Każde tupnięcie, przesunięcie pudła lub puszki z kukurydzą po dnie, stuknięcie obręczy podbieraka w burtę - słowem wszystko, czego lin akurat nie lubi.

Obstalowałem więc sobie w drogerii w pobliskim miasteczku gumową wycieraczkę podłogową, a dokładnie dwie. Jedną na przód, drugą na tył. Trochę więcej kombinowania było z burtami, które podpierać miały wędki. Pierwotnie nawinąłem na nie kawałek dętki, jakiś czas potem zaś, udało mi się kupić za Wielką Wodą przykręcane do burty uchwyty na wędki z pianką, wyciszającą odgłosy manipulowania przy kijkach. Jeszcze tylko kotwice w postaci pustaków i wszystko było gotowe.

Przez kilka dni zanęcałem łowisko, ale nie płoszyłem ryb. Umykałem gdzieś ze spinningiem, od czasu do czasu tylko sprawdzając, czy w linowym łowisku jest życie. A życie było - i to jakie. Już nazajutrz po pierwszym, solidnym nęceniu, kiedy wstałem pospinningować o świcie, zauważyłem na przygotowywanym łowisku ślady intensywnego żerowania w postaci gęstych zbiorowisk drobnych bąbelków. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na obecność linów, a że pogoda wciąż była jak drut, już po trzech dniach nęcenia zasiadłem o świcie, oczekując pierwszych sukcesów.

Te jednak nie nadeszły - co prawda złowiłem sporo płoci, krasnopióry i jednego linka, ale to nie były te ryby, na które czekałem. Na dodatek jakiś nerwowy jegomość jął wykrzykiwać coś z brzegu, a po chwili podpłynął łódką i nie powiedziawszy nawet dzień dobry jął mnie wyzywać od łapserdaków, złodziei i cwaniaków. Jak się potem okazało, dżentelmen przyjechał był dzień wcześniej na kwaterę i zwabiony zapewne bojką na sznurku, gdzieś w pobliżu mojego miejsca wsypał wiadro zanęty. Ponieważ człowiek był niegrzeczny, uparty, nie dawał sobie nic wytłumaczyć, a wręcz zaczął jak osoba niespełna rozumu skakać na łódce i chlupać wodą, by wypłoszyć ryby, musiałem użyć środków przymusu bezpośredniego w postaci wiosła, by spacyfikować niereformowalną jednostkę.

Sytuacja dziwna, bo jezioro jest dość spore (150 ha), a łódek na nim zazwyczaj nie więcej jak 10-15 w szczycie sezonu. Cóż - skoro propozycja wspólnego wędkowania, na obstawionym przeze mnie miejscu była dla intruza nie do przyjęcia, a moim zapewnieniom o solidnym nęceniu od paru dni nie chciał dać wiary, poprosiłem gospodarza wody, który widział moje przygotowania do linowego Big Game, o potwierdzenie tychże i zwrócenie jegomościowi uwagi na elementarne zasady wędkarskiej kultury. Poskutkowało aż nadto, bo nerwowy człek tego samego dnia pojechał sobie w siną dal.

Cała ta sytuacja pozwoliła mi jednak nie wyciągać przedwczesnych wniosków, o złym sposobie nęcenia. Już miałem uznać zanętę za nieskuteczną, mało selektywną i w ogóle do kitu, kiedy pomyślałem sobie, że być może intruz na moim łowisku spaprał je, sypiąc bez umiaru jakieś płociowe czy leszczowe specjały. Postanowiłem dać rybom odpocząć jeden dzień, po czym kontynuowałem nęcenie. A posłużyła do niego wspomniana DAM-owska zanęta na lina, o silnym, lecz nieznanym mi jeszcze wówczas, zapachu kozieradki. W ową zanętę wrzucałem puszkę kukurydzy wraz z odciekiem (wiem, wiem - spece od zanęt właśnie doznają palpitacji - taka niejednorodność struktury zanęty!) i garść kompościaków. Nie siekanych, bo nie miałem ochoty na przyrządzanie tatara. Zanęta sklejona była trochę PV-1, a to na skutek wniosków, płynących z mojego niezbyt skomplikowanego rozumku. Otóż wydumałem, że lin jako ryba kierująca się węchem, uparta i ryjąca - da radę rozbić kule zanęty i dłubać sobie z niej różne różności. Natomiast dla drobnicy dość zwarta kula, szybko opadająca na dno nie będzie zbyt łatwym kąskiem. Dodatkowo sklejenie zanęty miało zapobiegać rozpadaniu się kul, poprzez zawartość ziarenek kukurydzy.

Wreszcie któregoś pięknego, słonecznego i bezwietrznego wieczoru wybrałem się na kolejne poważne linowe łowy. Tym razem wszystko było dopięte na ostatni guzik. Po przypłynięciu na miejsce zakotwiczyłem solidnie łódź, zbadałem na wszelki wypadek grunt w łowisku i puściłem 6-7 dużych kul zanęty, tworząc pas o długości 3-4 metrów. Resztę zanęty pougniatałem w małe kulki, służące do donęcania. Zakryłem wiaderko wilgotną szmatką, żeby nie obsychały. Rozłożyłem podbierak, przypiąłem obciążoną kamieniem siatkę do szekli przy burcie, ustawiłem na wgłębieniu w ławeczce zestaw przynęt. Z przodu łódki rozłożyłem wędkarskie pudło z niezbędnymi akcesoriami, a obok, w misce, ułożyłem sobie kanapki i wodę, żeby nie turlały się po dnie łodzi. Kilka ruchów na łodzi pozwoliło sprawdzić, że nic nie brzdęka, nie stuka, nie turla się po dnie - czyli najważniejszy warunek przy łowieniu linów został spełniony.

Zestawy odległościówek poszły w ruch. Spławiczki 3-gramowe - choć teoretycznie przyduże na lina, pozwoliły swobodnie sięgać do obszaru wędkowania, mimo sporej jego odległości od łodzi. Na przyponach też nie oszczędzałem, poszły haczyki nr 6 na żyłce 0,16. Oba zestawy były lekko przegruntowane, co polegało na tym, że choć śruciny unosiły się w toni, to sama przynęta spoczywała na dnie. Tu problem sprawiały dwie sprawy - jedna to wiatr, układający pływającą po powierzchni żyłkę w efektowny, ale nie efektywny przy zacięciu łuk. Druga to lekki uciąg wody, który powodował powolne wleczenie się przynęty po dnie, prędzej czy później zaczepiając ją o jakiś fragment zieliwa. Jakoś jednak starałem się sobie radzić i zarzuciwszy na jednej wędce kukurydzę, a na drugiej pęczek kompościaków, oczekiwałem na rozwój sytuacji.

Przez pierwsze godziny łowienia nie działo się zupełnie nic, co do pewnego momentu cieszyło mnie, oznaczając, że zanęta nie ściągnęła drobnicy. Kiedy jednak przez trzy godziny nie odnotowałem nawet skubnięcia, zacząłem się niepokoić, czy coś w ogóle będzie się dziać. I kiedy już powątpiewałem w wędkarski sukces, a słońce pomału chowało się za linię otaczającego jezioro lasu, w zanęconym obszarze pojawiły się charakterystyczne ścieżki i zgrupowania bąbelków. Przyznam, że trochę zniecierpliwiony podciągnąłem zestawy tak, aby ryba ryjąc dno w wyznaczonym bąbelkową ścieżką kierunku, za chwilę się na nie natknęła. To posunięcie było bardzo skuteczne, bo już po chwili spławik z pęczkiem robaków drgnął i minimalnie się przynurzył.

Pełen napięcia oczekiwałem na rozwój sytuacji, a spławik spokojnymi ruchami raz się lekko przytapiał, raz minimalnie wynurzał. Wreszcie nie wytrzymałem i po kolejnym przytopieniu siarczyście zaciąłem. A że grunt był niewielki, zestaw ze świstem wystrzelił z wody. Wyglądało to na tyle efektownie, że obserwujący moje poczynania znajomy z widzenia wędkarz skwitował ironicznym tonem:
- Jak w Warszawie tak zacinają, to nie dziw, że muszą potem ryb aż na Mazurach szukać...

Na ogołocony z przynęty haczyk powędrował kolejny pęczek gnojaczków. Nie minęło 15 minut, kiedy spławik znów rozpoczął swój charakterystyczny taniec. Tym razem ruchy były jednak bardziej dynamiczne, a po chwili ryba zaczęła odchodzić w bok. Zaciąłem znowu jak na potencjalne zacięcie lina przystało. Z wody wystrzelił najpierw zestaw, a na jego końcu furkotała przerażona uklejka. Wędkarz kibic wymamrotał:
- A teraz sobie z powrotem te ryby chcą do Warszawy poprzerzucać...

Lekko poirytowany zarzuciłem kolejną porcję robaczków, tym razem obserwując bacznie, czy przynęta spokojnie dotarła do dna. Spławiczki stały sobie w najlepsze, kiedy pojawiła się kolejna ścieżka bąbelków. Ba - nie tylko bąbelków, ale wraz z nimi smugi mułu i kawałków podwodnych roślin. Bąbelki dotarły do samego spławika i w tym momencie nastąpiło przepiękne, książkowe branie lina. Po minucie minimalnych ruchów, spławik zdecydowanym, acz majestatycznym ruchem, odjechał w bok. Tym razem zacięcie, choć mocne, było mięsiste. Tylko takie określenie przychodzi mi do głowy. Od razu było wiadomo, że po drugiej stronie jest nie byle jaki przeciwnik.


Po kilku minutach walki w podbieraku skapitulował piękny, gruby lin. Wstępny pomiar wykazał, że ryba mierzyła 47 cm. Wrzuciłem prosiaczka do siatki i ponownie zarzuciłem wędkę. Po chwili raz po razie nastąpiły dwa brania na kukurydzę i oba przyniosły efekt w postaci ponad 30-centymetrowych krasnopiór. Te rybki, choć równie piękne co liny, od razu odzyskały wolność. Popatrzeć sobie na wzdręgi lubię, ale nie jestem masochistą lub głodomorem, żeby startować do nich z widelcem. Ledwo wypuściłem drugą krasnopiórkę, zauważyłem ponowne branie na wędce z kompościakami. Tym razem był to odjazd spławika bez żadnych ceregieli. Zaciąłem i wędka znowu wygięła się w pałąk. Tym razem w podbieraku zagościł lin o parę centymetrów mniejszy.

Teraz już oba zestawy zarzuciłem na pęczek kompościaków. Woda w łowisku dosłownie gotowała się od bąbelków. Na całej długości pasa zanęty odbywało się błotne jacuzzi. Ledwie odłożyłem wędki na burty, prawy spławik zasygnalizował delikatne branie. Chwyciłem wędkę w dłonie i w tym momencie, kątem oka zauważyłem branie na drugim spławiku.
- Na pewno ten drugi się spłoszy - pomyślałem sobie, nie mając nadziei na dublet.
Prawy spławik zaczął umykać w kierunku lewego, zaciąłem więc i już wiedziałem, że znowu mam rybę. Ku mojemu zdziwieniu jednak, mimo kotłowaniny zaciętej ryby w samym łowisku, drugie branie nie tylko nie ustało, ale wręcz weszło w fazę do zacięcia. Trzymając w prawej ręce jedną wędkę, lewą zaciąłem drugie branie. Również skutecznie. Co gorsza - albo może dzięki szczęściu tego dnia, obie ryby sprawiały wrażenie dużych. Otworzyłem więc kabłąk jednego kołowrotka, pozwalając rybie wyciągać żyłkę. Drugiego lina doholowałem do podbieraka i szybko wrzuciłem do łódki. Szybko uporałem się też z drugim linem, który po prostu zabunkrował się w kępie ziela i wraz z nią dał się pomału przyciągnąć. Obie ryby mierzyły po 46 cm. Ponieważ osiągnąłem już nie tylko dobowy limit łowiska, ale także limit zdroworozsądkowy, sprawców całego zamieszania wypuściłem do wody.

Ku mojemu zdziwieniu wielkie żarcie w zanęcie nie ustawało. W pewnym momencie prawdopodobnie w łowisko wszedł rzadki, ale jednak obecny w tej wodzie karp. Z dna bowiem wydobywały się nie tyle bąbelki, bo po prostu błotnisty gejzer wody i szczątków roślin. Zarzuciłem swoje zestawy i kiedy tylko największe bąblowanie ustało, a w łowisko znowu wszedł lin, zaciąłem kolejną rybę, tym razem 49-centymetrową.

- Tata - znowu ma - krzyknął do wędkarza obserwatora młody blondynek, jego syn zapewne.
- Pytał cię ktoś gówniarzu? - skwitował wcześniejszy dowcipniś.
Niecałe 10 minut później padł kolejny prosiaczek - tym razem mierzący standardowe 46 cm. Z żalem spostrzegłem, że skuteczna przynęta w postaci kompościaków jest już tylko w ilości rezerwowej. Założyłem ostatni pakiet robaków na hak, zarzuciłem i po kwadransie oczekiwania zaciąłem kolejną i ostatnią już tego dnia rybę. Był to znowu piękny, gruby, 49-centymetrowy lin. Mimo, że pora była jeszcze dość wczesna, mogłem już spokojnie zakończyć łowienie. Na kukurydzę nic nie brało, robaki się skończyły, a ja byłem ogromnie szczęśliwy i syty wędkarskich doznań.

W tamtym sezonie złowiłem w swoim miejscu w sumie około 30-40 linów. Były mniejsze, były większe, widziałem też w łowisku jednego kolosa na miarę krajowego rekordu. Ale już nigdy później - ani tego roku, ani w latach następnych, nie zdarzyło mi się tak intensywne żerowanie pięknych oliwkowozielonych ryb o pomarańczowych oczkach, pozwalające w ciągu kilku wieczornych godzin złowić aż siedem dorodnych okazów.

Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1112