Moon River
Data: 16-12-2002 o godz. 15:54:54
Temat: Spinningowe łowy


Wiele lat łowiłem w prowincji Ontario i z tym okresem wiążą się wspomnienia, które może nadają się do przedstawienia na „Pogawędkach Wędkarskich”. Bywało różnie, jak w rosyjskim przysłowiu o tygrysie. Szczególnie utkwiła mi w pamięci moja pierwsza, kanadyjska wyprawa na ryby, niezbyt może obfitująca w ryby, ale za to bardzo pouczająca...

Do Toronto dotarłem w połowie maja 1988 roku. Po paru dniach aklimatyzacji i oglądania "zgniłego zachodu", który – jak się okazało – wcale taki zgniły nie był, namówiłem kolegę, którego znałem z Warszawy, na wyrobienie kart wędkarskich. Trochę się wzbraniał, ponieważ nigdy ryb nie łowił, ale przecież jakieś hobby należało mieć. Mój kolega będąc szczęśliwym posiadaczem karty stałego pobytu, zapłacił 15 cdn$. Ja, jako turysta - prawie 100.
Teraz szybka wyprawa do sklepu wędkarskiego i pierwszy szok. Wybór taki, że nie wiadomo co kupić. Na półkach nie zalegają Tokozy i Rexy, tylko sprzęt najlepszych marek, znanych mi tylko ze słyszenia i będących dotychczas obiektem moich pewex’owskich westchnień.
Za wędkę Shimano i kołowrotek tej samej marki zapłaciłem prawie 200 cdn$. Były to jedne z droższych wyrobów w sklepie. Do tego nabyłem jakieś żyłki, przynęty i nagle okazało się że połowa pieniędzy przywiezionych z Polski do Kanady została zainwestowana w wędkarstwo. Cóż, trzeba było zakręcić się za jakąś pracą, ale to wątek na odrębną historię. W każdym razie dość szybko i skutecznie uszczupliłem swoje finanse.

Od tego momentu zaczęło się moje kanadyjskie wędkarstwo. Parę razy łowiłem ryby w mieście – bardzo podobne do brzany - nie mogłem się jednak doczekać ostatniego weekendu czerwca, kiedy zaczynał się sezon na bassy. Parę dni przed wyjazdem trafiła mi się okazja kupienia samochodu, a że już parę dolarów odrobiłem, to nie oparłem się pokusie i od 88-letniego pana nabyłem Oldsmobil Delta 88 z 1966 roku, z przebiegiem 33 tys. km. Pojazd był typowym krążownikiem szos z silnikiem ponad 7,5 litra i tak szerokim, że prawie nie musiałem podkurczać nóg, kładąc się na siedzeniu. Odpadała więc konieczność kupowania namiotu.

Jest ostatnia sobota czerwca. My, dobrze zaopatrzeni w sprzęt i prowiant, ruszamy na ryby, spoglądają co chwilę na mapę. Niesamowite, wszędzie pełno wody. Decydujemy się jechać na północ. Po jakichś 150 km skręcamy w boczną drogę, by dojechać do jeziora. Kłopot w tym, że przy drodze stoją znaki "Privat Property" i "No Enter". Do wody jest blisko, ale nie można wejść na prywatny teren. Jedziemy więc na inne jezioro i sytuacja się powtarza. Kolejne jezioro i znów to samo, i jeszcze raz. I trwało to tak od mniej więcej godziny 10 rano do 14 po południu. W międzyczasie objechaliśmy 7 czy 8 jezior w rejonie Muskoka i nigdzie nie udało się nam dostać do wody. Z bocznych dróg wróciliśmy na drogę główną, zakładając że może nad rzeką, która płynie 15 czy 20 km dalej, nie będzie takich problemów.

W ten sposób dotarliśmy nad Moon River. Nie było tam żadnych domków; drogi zjazdowej nad rzekę też nie było, a na autostradzie parkować przecież nie wolno. Kilkadziesiąt metrów za mostem była jednak płaska skała (generalnie tam wszędzie są skały), a za skałą było coś jakby w formie drogi prowadzącej w górę rzeki. Niestety po około 200-250 m i to się skończyło. Postanowiliśmy zostać w tym miejscu, bo jazdy jak na jeden dzień mieliśmy już dosyć.
By dostać się do rzeki, musieliśmy zejść dziesięciometrową, łagodna skarpą, po czym znaleźliśmy się na szerokim na 3 metry pasie porośniętym wspaniałymi trawami i mchami. Rzeka o bardzo wolnym nurcie miała w tym miejscu szerokość 20-30 m. Trudno zresztą określić, czy była to rzeka. Z mapy wynikało, że jest to połączenie jeziora Muskoka z Georgian Bay i ma około 30 km długości.

Łowienie na spinning przyniosło nam do wieczora po 2 bassy małogębowe – niezbyt duże, takie po niecałe 30cm.Polska nazwa tego gatunku - okoniopstrąg - w pełni oddaje charakter ryby. Z sylwetki podobna do okonia, zachowaniem na wędce odbiega jednak od zachowania naszych, nawet największych garbusów. Po zacięciu wali w dno, by następnie wykonać kilka świec w górę i odbyć jeden albo dwa spacery na ogonie. Dopiero po tych ewolucjach, o ile bass się nie uwolni, zaczyna się w miarę normalny hol. Nie można być oczywiście pewnym, co mu jeszcze przyjdzie do głowy i czy nie powtórzy swoich akrobacji, ale nawet jeżeli, to już w mniejszym stopniu niż na początku.

O świcie rozpoczęliśmy łowienie, niestety, bez efektów. Zmieniliśmy więc metodę i po złowieniu podrywką kilkunastu parucentymetrowych żywczyków i przerobieniu wędek, ustawiliśmy się niedaleko kilku zwalonych drzew. Efektem było 6 bassów, z czego największy miał 41cm długości. Kiedy bassy przestały brać (nic dziwnego, upał dochodził do 40 stopni Celsjusza), zajęliśmy się przyrządzaniem posiłku. W tym czasie nasz połów pływał sobie w wodzie przypięty agrafkami. W pewnym momencie coś się zakotłowało w tym miejscu. Podszedłem do brzegu, patrzę - bassy prawie wyskoczyły na trawę. Podniosłem łańcuch i nie bardzo wiedziałem co myśleć. Z jednego bassa został tylko łeb na agrafce. Ki czort? – pomyślałem. Włożyłem ryby z powrotem do wody i razem z kolegą obserwowaliśmy wodę. Po paru minutach zobaczyliśmy żółwia wielkości średniej umywalki. Całe życie myślałem, że żółwie są roślinożerne, a tu nie zdążyłem nawet pomyśleć, by podnieść ryby, gdy z drugiego bassa też został tylko łeb. Kolega w międzyczasie założył żywca i podstawił żółwiowi pod nos. Branie, zacięcie i luz na żyłce. Myśleliśmy, że sobie da spokój, ale on nie zamierzał zrezygnować. Kumpel rzucał mu chleb, ser żółty i salami – zjadał wszystko. Jedynie ogórka konserwowego wypluł.
Postanowiłem przyjrzeć się zwierzęciu i użyłem podbieraka, który został przy tym dokumentnie zniszczony. No, ale żółwia mieliśmy w końcu na brzegu. Ważył pewnie 7-8 kg, ale tak się zaszył w swojej skorupie, że nie można go było w ogóle zobaczyć. Podniosłem żółwia na wysokość twarzy i chciałem spojrzeć mu w oczy – i to był duży błąd. Po pierwsze nie wiedziałem, że żółwie mają takie długie szyje, po drugie nie wiedziałem, że są tak bardzo szybkie. Nawet nie się nie spostrzegłem, kiedy rogowe szczęki klapnęły mi tuż przed twarzą. Wystraszony puściłem go na ziemię, prosto na swoją stopę. Kumpla skręciło ze śmiechu, mnie z bólu - byłem boso, a żółw zwiał. Prześwietlenie wykazało pęknięcie dużego palca prawej nogi i stłuczenie śródstopia. Ze względu na kłopoty z poruszaniem się (nogę zapakowano mi w gips) zostałem bez pracy. Na szczęście później znalazłem zdecydowanie lepszą.

Ten gatunek żółwi jest drapieżnikiem i nazywa się snapping turtle.
Fauna Ontario jest zaskakująca dla przyjezdnych. Latem można spotkać tam sępy i dwa gatunki kolibrów. A grzechotników (nie tak jadowitych, jak te z południowych Stanów) i niedźwiedzi czarnych jest tam więcej, niż bezpańskich psów w Polsce. Czasem trafiają się także kojoty, wilki a nawet i pumy.
I jeżeli czegoś mi brakuje z zachodniej półkuli, to właśnie krajobrazów, bezludnych miejsc (to już dalej na północy) i spotkań z dziką przyrodą oraz zwierzętami... no, może niekoniecznie takimi, jak ten żółw.


Sacha







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=113