Otwarcie sezonu trociowego
Data: 29-08-2005 o godz. 21:00:00
Temat: Spinningowe łowy


Wyjeżdżamy o trzeciej rano 1 stycznia. Moja, wciąż pierwsza żona sądzi, że zwariowałem. Zawsze Sylwestra spędzaliśmy hucznie a w tym roku nie, bo ja na ryby. Koniec świata, pewnie myśli zaspana ale szczęśliwa, bo Nowy Rok bez kaca na przyjemnym spacerku z Nelinką dobrze im obu zrobi.



Gramolę się trochę. Spałem godzinę a teraz czekam na prom. Żeby wydostać się ze Świnoujścia trzeba płynąć 7 minut, zasypiam i budzi mnie cumiarz. Myśli, że prowadzę po pijaku, dziwnie spoziera.

Dojeżdżam do Wolina gdzie już czeka pięciu takich jak ja osłów. Jeszcze nie wiemy, że Piotrek nam dziś pokaże...

Głucha, dziwna noc. Papiery, butelki, resztki petard - cicho. Oglądam okna firmy, czy ktoś nie rzucił butelką, kamieniem czy innym przydatnym do rozbicia szyby przedmiotem. Spokojnie, cały bal był chyba na nabrzeżu. Myślałem, że pośpimy w drodze a tu jak przed zawodami, kumple trajkotają, napalają się, wspominają jeden przez drugiego swoje trocie. Największą na koncie ma Piotrek - 5,40 kg z marca zeszłego roku. Jeszcze nie wie... Aaaaa myślę, skoro nie prowadzę to wypiję piwko i pogadam z tymi wariatami. Stacja paliw, gość ma dość dziwny wyraz twarzy. Wygląda jak skrzyżowanie gnoma z dużą cykadą. Jeszcze około 70 km do Słupska, do Królowej naszych rzek łososiowych. Dojeżdżamy bez przygód a nad wodą szok. Nigdy wcześniej nie byłem na otwarciu sezonu. Namioty, grochówka, piwo, bełkot i pokrzykiwania. Serce Słupska tego ranka bije mocno, płuca są tak naprawdę skrzelami, a marzenia o rybach wirują nad głowami przybierając niemal widzialne kształty i kolory.

Ilość wędkarzy o szóstej rano w Nowy Rok mnie zdumiewa i te rejestracje... Jest Warszawa, Kraków, Lublin, jacyś Niemcy, Nawet Szwed - co on nie wie, gdzie łowić łososie? W tym roku padnie jedna troć na 50 wędkarzy, dobrych wędkarzy. Tylko, że nie mają wobków naszego Czesia, hihihi. Nad wodą pierwsze doniesienia o rybach: tu było wyjście a tam branie. Ryby jeszcze nikt nie widział i zastanawiamy się przez krótką chwilę. Nie ma najmniejszego sensu łowić w tłumie, jedziemy w górę rzeki. Tu już luźniej, jakieś trzy samochody i ani jednego wędkarza w zasięgu wzroku. Trzech w lewo, trzech w prawo i czeszemy. Dochodzę do zakrętu z rozlewiskiem. W pierwszym rzucie mam branie i holuję szczupaka. Co za dziad a ja mam serce w gardle! Przechodzi Waldek:

- Mam tu szczupłego jak chcesz się pobawić.

Nie wierzy, ale rzuca sporym wahadłem. Siedzi szczupak, hi hi hi, w drugim rzucie. Brniemy dalej bo przyjechaliśmy tu po troć. Obławiam bardzo dokładnie każdy wirek, każdy dołek, każdą prostkę. Rzucam tylko flagowcem Czesia. Po godzinie łowienia robię przerwę na kawę i małe śniadanko. Piszę Piotrkowi sms-a o szczupakach. "Marcin 1,5 kg" odpowiada i już wiem. To nie jest 1,5 kg szczupaka tylko wymarzonej, wyśnionej troci.

Dzwonię natychmiast do Marcina:
- Masz?
- Mam, ha ha, już po 15 minutach miałem!
- Na co?
- Na flagowca.


Gratuluję koledze jego pierwszej w życiu troci (ma 16 lat a tak nam pokazał...) i idę dalej wierząc w siebie, we flagowca, w ryby. Cały czas rzucam jak tylko pozwalają warunki. Raz w poprzek nurtu, raz w górę rzeki sprowadzając wobler środkiem i czasem stukając o kamienie, raz przytrzymuję w nurcie lub obławiam burty powolutku. Pogoda doskonała, zimno ale lekko na plusie, żyłka nie przymarza do przelotek, w nosie nie mam grudek lodu, nie ma wiatru i jest wspaniale cicho. Jedyne odgłosy to szum wody i chlapanie na zawirowaniach. Plusk woblera wydaje się bardzo głośny. Tydzień później będziemy na Redze i solidnie dostaniemy w kość.

Nic, ani śladu a łowimy już 5 godzin. Prawie południe i robi się coraz cieplej. Dochodzę do szerszego odcinka i wykonuję długi rzut w górę rzeki. Wobler jest znakomity. Prowadzony z prądem przy nieco szybszym ściąganiu spokojnie schodzi na 2-3 metry ostro zamiatając ogonkiem.

Mam branie! Potężne uderzenie troci wzmocnione dodatkowo faktem przeciwnych kierunków wobler - ryba. Serce po raz drugi tego dnia mam w przełyku, ale... pusto, nic, nada, niente i co tam jeszcze. Po drugiej stronie rzeki wędkarz w charakterystycznej czapce, przyglądam mu się - to chyba Maciek Jagiełło. Nie mam odwagi spytać ale to na 90 procent znany mistrz od sumów, sandaczy, troci i czego tam jeszcze. Komentujemy chwilę to co się stało. Tłumaczy mi dlaczego uderzenie było tak silne a mimo to troć "nie siedzi". Ech, gdybym spróbował z całej siły zaciąć. Mam dobrze wyregulowany hamulec, żyłka 0,35 powinna wytrzymać i wtedy może kotwica utkwiłaby w pysku ryby, może... Maciek mówi, że jeszcze złapię, trzeba próbować, tak to jest z tą rybą. Chwilę później dogania mnie mistrz Czesio - bez kontaktu. Opowiadam o swoim braniu.

- To śpij dalej! - komentuje.

Ale jak tu łowić z maksymalną koncentracją szóstą czy siódmą godzinę na zimnie i to w Nowy Rok? Chcąc nie chcąc przechodzą przez głowę myśli typu - co ja tu robię? To właśnie teraz mówię Czesiowi, że zamierzam produkować woblery.

Czesiu jak to Czesiu, wędkuje od 40 lat, zna w zachodniopomorskiem każdy dołek w ziemi wypełniony wodą. Struga, wyklepuje, wycina, odlewa, czaruje wszelkie przynęty od dziecka i łowi. Nie wierzy mi specjalnie i nie okazuje specjalnego entuzjazmu jak mówię mu, że produkcja to będzie pestka. Tak, owszem, jak jedziemy na zawody to Czesiu nas wyposaża we wszystko od agrafek po wirówki i woblery. Nigdy nie chce pieniędzy, czasem siłą mu trzeba wciskać, ale o zarabianiu na produkcji nie chce nawet słyszeć. Takiego już mamy Czesia. I jego jest kształt trociowego woblera na którego... no właśnie.

Ech, że też mnie przy tym nie było, Piotrek łapie troć 8,60 kg. Wspaniałą, silną, zdrową, zdecydowaną walczyć do końca podbiera ręką. Brawo Piotrek. Wytarczy? Nie! Piotrek za godzinę łapie drugą troć! Na tego samego woblera, którego jeszcze o drugiej rano przed wyjazdem suszył suszarką bo nie było czasu przez rok pomalować wobków trociowych. Ta druga jest mniejsza - 2,4 kg. Ech, a średnia wyniesie, jak już wspominałem, jedną troć na 50 wędkarzy. Szczęściarz? Na pewno. Dobry wędkarz? Oj tak, co roku łowi kilka troci, małe stadko pstrągów i niezliczone rzesze innych ryb łowionych na spinning. A łowi od 1965. Przynęta? He he, Czesiowy wobek. Nie ma siły, oglądany pod lupą, dopracowany i przetestowany na maxa.

Wracamy do centrum Słupska. Teraz jeden wędkarz ma dla siebie około 6-7 metrów brzegu. Stoją po obu stronach rzeczki. Groteska, ale to tu padło kilka pięknych ryb między innymi łosoś ponad piętnastokilogramowy. Stanąłem na chwilę, ale po paru minutach mi się znudziło. Ciekawostka. Zestawy krzyżowały się często i w tym tłumie chłopaki wypracowali wzajemny system odczepiania. Branie? Nie, zaczep, ciągnę Pana. Kto wyjmuje? Pan? OK, he he he i jeden grzecznie wyjmuje swój zestaw, odczepia ten obcy, wrzuca do wody i znowu za jakiś czas - branie? Nie, zaczep - ciągnę Pana. Kto wyjmuje? Pan - OK. Kompletne pomieszanie pojęć. To z wędkarstwem nie miało nic wspólnego. Z łowieniem ryb tak, ale nie z wędkarstwem. Zjadamy dobry obiadek, spoglądamy w stronę rzeki, jest niedosyt. Trzeba się zabrać do orki od nowa, tak do zmierzchu.

Wolin. Z sześciu wędkarzy dwóch ma ryby. Jeden ma dwie, znacznie powyżej średniej. Piotrek ciągle ma tego woblera.

LASSO







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1193