Dzień jednodniowego
Data: 24-10-2005 o godz. 09:30:00
Temat: Karpiomania


Znowu zaspałem! Wdzierające się do pokoju światło dnia uzmysławia, iż głośny, metalowy budzik po raz kolejny zawiódł lub raczej wyłączony gdzieś w okolicach czwartej nad ranem niewiele dopomógł.



Mnie osobiście też wcale się nie spieszy, więc dochodząca już ósma nie wzbudza najmniejszych oznak irytacji. Wyczłapawszy się z ciepłej kołderki, zaczynam użalać się nad sobą, gdy doświadczenia mijającego sezonu przywołują na myśl ciąg bezowocnych, a pełnych trudu starań. Przemijają w pamięci dziesiątki godzin gotowania garnków pełnych kukurydzy, wędrówek po lesie z klamotami na plecach, setki już godzin obserwacji spławów, analizy zestawów, techniki nęcenia, by w końcu natrafić na tę jedną, która dziś miała się sprawdzić. A było to tak…

Armia żółtych ziarenek zdobywszy garnek próbuje wydostać się na zewnątrz, celem opanowania kuchenki gazowej. Połączone siły durszlaka i kotła na powidła przechylają szalę zwycięstwa. Na sąsiednim palniku gwarzą kartofle, w zlewie studzą się konopie. Ziemniaki, skoro tylko woda, w której były zanurzone zaczęła wrzeć, zostają zdjęte z ognia i zalane zimną wodą – dzięki temu są wystarczająco podgotowane, by ich kartoflany zapach rozchodził się szybko w wodzie, a jednocześnie odpowiednio twarde, by nie spaść z przyponu włosowego.

Tymczasem dorodne ziarenka kukurydzy zaczęły już pękać. Zmniejszam ogień, dosypuję konopie i odlawszy nadmiar wody, przesypuję odrobiną kaszy manny – nie za dużo, by przypadkiem klusek nie porobić. Zamieszawszy w kotle ponownie przykrywam ziarenka puchem białej kaszy. Czynności te powtarzam tak długo, aż konsystencja zawartości kotła jest na tyle sztywna, aby przemieszanie drewnianą łyżką było prawie niemożliwe. Cały ten bałagan zostawiam do rana, aby wchłonął wodę i zesztywniał. Niestety - wypada co godzinę co nieco przemieszać w kotle, aby ziarno nie przeschło, lecz równomiernie wchłonęło resztki wody. Obowiązek ten jest jednym z powodów, dla których zamiast obudzić się przed wschodem słońca, wstaję przygnieciony marazmem i nihilizmem w okolicach późnych godzin porannych. Nocne godziny nad nowym projektem dopełniły dzieła.

Wieczorem nie miałem też chęci szykować sprzętu. Czynność ta opóźnia zatem mój wyjazd o prawie godzinę. Akurat na kwestię sprzętową wolę przeznaczyć chwilkę, by znów nie pojechać bez kołowrotków na przykład. Jak sobie czasami przypomnę, ile to rzeczy zapominałem zabrać, przepełnia mnie wątpliwość, aby kiedyś nie zapomnieć pojechać na ryby.

Około 9.30 zjawiam się w końcu w ośrodku wypoczynkowym, gdzie nabywam zezwolenie na wędkowanie. Sama woda niespecjalnie słynie jako karpiowa, toteż, jak się okazuje, dziś po raz kolejny jestem samotnym chętnym na wędkowanie. W promieniu 30 kilometrów jest to niestety jedyna woda, w której pływa jeszcze trochę przedstawicieli gatunku cyprinus carpio. Widok markotnego nieba i pustych okolic ośrodka potęguje marazm. Z coraz większym zniechęceniem przystępuję do najtrudniejszego etapu „wyprawy”.

Wypchany piórnikiem i 101 drobiazgami plecak zszyty ze skrzynką wędruje na plecy, na jedno ramię pokrowiec zagracony żelastwem, kijami, parasolem, podpórkami, kręciołkami, na drugie obręcz podbieraka i dwumetrowa rączka łyżki do nęcenia. Jedna ręka przejmuje krzesło, a w nim zmyślnie upakowany sweter, siatkę na ryby, termos, pokrowce przeciwdeszczowe na sprzęt, druga zaś dźwiga 12 kg ziarna i ziemniaki. Teraz już tylko niecałe 2 kilometry marszu przez las, na skrytą gdzieś pośród drzew leśną wodę „pełną” cwanych karpi. Klamotów nie jest może wcale tak dużo, jednak zawartość bagażnika i tylnych siedzeń zaczyna ciążyć w miarę kolejnych setek metrów wędrówki po leśnych górach i dolinach.

Do celu pozostało jeszcze kilkanaście minut drogi, zatrzymam się więc na chwilę przy sprzęcie. Tak naprawdę jego mniejszą część zostawiłem w domu. Tu nie wolno łowić nocą, zatem dzisiaj czeka mnie jeszcze marsz tą samą drogą i powrót do domu. Popsuty alternator nakazuje wrócić przed zachodem słońca, czyli koniec wędkowania przypadnie gdzieś na godzinę 15.00. Muszę łowić z marszu - woda leży zbyt daleko od domu, abym mógł sobie pozwolić na donęcanie. Zrezygnowałem też z takich patentów karpiarzy jak rod pod, wielgachny podbierak karpiowy, mata, kilkanaście dipów, gdyż tylko zabierały czas i utrudniały marsz przez leśne bezdroża. Ryby zaś niespecjalnie zwracały uwagę na jakość sprzętu.

Kilkugodzinne karpiowanie to wcale nie jest przyjemność. To nic innego, jak spory wysiłek fizyczny, psychiczny – wmawianie sobie, iż łowienie takich ryb jak karpie, które wymagają długotrwałego nęcenia, z marszu ma chociaż namiastki sensu i ciągły wyścig z czasem. Na refleksje i obcowanie z przyrodą nie starcza już czasu. Mijając kolejne pagórki i doliny docieram w końcu do celu.

Nad wodą jest pusto. Miejscowi nie wykapowali jeszcze, iż jeżdżąc tu co dwa dni i rzucając za każdym razem dziesięć litrów ziarna niechcący podnęciłem tutejsze cyprinusy. Odpocząwszy chwilkę po forsownym marszu rozpoczynam przygotowywanie stanowiska. Z pokrowca wyciągam pożyczony grzebień - dwa zespawane pióropusze grabek. Patentem tym czyszczę dno na kilka metrów od stanowiska. Jest to niezmienie istotne, gdyż bujna dżungla rogatków, nenufarów i trzcin stanowiłaby doskonałą kryjówkę dla – nie daj Boże - holowanych ryb. Wiatr od tygodnia nawiewa nowe kiście zielska, więc czynność ta jest konieczna. Kilka rzutów robi trochę zamieszania na łowisku i pewnie przepłoszyło wszelkie organizmy żywe. Niestety…

Pora rozłożyć sprzęt. Właściciel pozwolił łowić trzema wędkami. Pierwszą z nich uzbrajam tradycyjnym zestawem gruntowym z rurką antysplątaniową i stoperem samozacinającym tuż za nią. Na dłuższy koniec rurek nałożyłem wąski oplot z cienkiego drutu i pomalowałem na czarno. Ten drobiazg ma spore znaczenie, choć może się ono wydawać zabawne. W rurkach bardzo często gromadzi się powietrze i gdy leżą w wodzie, ich dłuższe końce zaczynają się unosić do góry, czasami płosząc żerujące ryby.

Wybieram płaski ciężarek 40 g. Jego kształt podyktowany został charakterem dna. Znaczną część zbiornika pokrywa muliste dno. Od strony brzegu wdziera się zaś w wodę bujna roślinność. Stanowisko znajduję się u wejścia w jedną z czterech zatoczek, toteż zaledwie kilka metrów za przesmykiem zaczyna się głębia głównej części zbiornika. Miejsce wyjątkowo kuszące. Spotykają się tu trzy rodzaje dna – muliste, piaszczyste i pokryte dywanem roślin. Zestawy staram się położyć dokładnie na ich przecięciu tj. zaledwie 40 metrów od brzegu. Woda w tym miejscu ma około 5 - 6 metrów głębokości, co stanowi płyciznę w tym polodowcowym jeziorze, którego średnia głębokość waha się między 10 - 12 m.

Na włos wędrują 3 ziarna kukurydzy. Drugi kij uzbrajam w dokładnie podobny sposób. Trzeci to już gotowy zestaw Tandem Baitsa z lead core’u. Przypony wiążę nad wodą – jedyny powód, dla którego to robię, to czysta niechęć zabawy w domu. Na swoją obronę zaznaczę może, iż ten sezon naprawdę odebrał wszelkie pierwiastki zapału, czy też choćby pragnienia spędzenia kilku chwil nad wodą.

Przynętą na trzeciej wędce jest ziemniak. Technikę jego zakładania zdradził mi pewien miejscowy. Nawet niedogotowane ziemniaki bardzo często spadają z haczyków, a co dopiero z przyponów włosowych. Z pomocą przychodzi patent strzykawki. Wystarczy bowiem ściąć część strzykawki zakończoną wypustem do igły i tak skonstruowanym narzędziem wycisnąć walec z niedogotowanego kartofla. Drobna korekta nożem czyni przynętę doskonałą do założenia na włos. Do wykonania takiej przynęty stosuję największy rozmiar dostępnych strzykawek 20 ml. Kawałki ziemniaków uzyskane w ten sposób są po prostu niedostępne dla leszczy, toteż ryby te nie będą przeszkadzać w oczekiwaniach. Rozłożenie na grząskim gruncie trzech kijów trójskładowych wraz z zawiązaniem zestawów zajmuje około 45 minut. Dla mnie jest to niestety dość sporo, gdyż właśnie dochodzi godzina 11.00, a ja dopiero rozpoczynam łowienie.

Niezmiernie ważny jest kształt pola nęcenia i punkty położenia zestawów. Każdą wędkę zarzucam kilkakrotnie, aby w końcu trafić dokładnie w obrany cel – obrzeża niewielkiego placu twardego dna między ścianą rogatków, a płaszczyzną mułu, gdzie ziarno szybko przesiąkałoby uwięzionymi w nim gazami. Rzutów nie ułatwiają drzewa, których gałęzie sięgają prawie samej wody. Tu patent ze strzykawką ma monstrualne wręcz znaczenie, gdyż tylko tak wyciśnięte ziemniaki są w stanie przetrwać próbę kilku rzutów. Dzięki zastosowaniu kaszy manny z ziarna mogę ulepić kule identyczne, jak kule z zanętą sypką.

Karpie preferują czyste ziarno i bardzo niechętnie żerują w zanętach kupnych, które nawet z najwyższych półek i w cenach przekraczających 20 zł są po prostu mieszaniną pieczywa i innych dodatków, a cyprinusy nie znoszą pieczywa. 10 kilogramów sklejonego kaszą ziarna po około 40 - 50 minutach machania procą leży w wodzie, na dywanie o wymiarach 5x10 metrów – to sporo, ale ryby i tak zaczną od wyjadania ziarna położonego na obrzeżach pasa. Tam też leżą zestawy – to właśnie dlatego na ich rozmieszczenie poświęcam kilka rzutów. Szerokość pasa - mam nadzieję - zatrzyma żerujące stado na dłużej.

Kule z kaszą manną nie rozpuszczają się w wodzie nawet po kilku godzinach. To kolejny powód, dla którego leszcze praktycznie nie mają tu czego szukać. Dwa zestawy z kukurydzą leżą po obu stronach tego pasa, tymczasem trzeci zestaw ze sporym ziemniakiem położyłem około 3 metry od pasa w stronę zatoki, skąd czasami dochodziły odgłosy spławów.

Wyrzuciwszy kule wykonuję jeszcze jedną drobną sztuczkę. Zauważyłem, iż karpie wcale nie trzymają się daleko od brzegu, gdzie na głębokości ponad 8 metrów poza koloniami racicznic i niewielką ilością ochotki na dobra sprawę nie mają czego szukać. Przemieszczają się stadami, płynąc wzdłuż linii brzegowej dookoła zbiornika. Znając powierzchnię zbiornika mogę obliczyć długość jego linii brzegowej. Znając populacje karpi w jeziorze spodziewam się 2 – 3 stad ryb większych rozmiarów oraz kilkunastu stad małych karpi poniżej 5 kg. Skoro znam długość trasy stad, a jest nią linia brzegowa oraz przypuszczalną liczbę stad, jestem w stanie przewidzieć, po jakim czasie od momentu nęcenia ryby natrafią na położoną zanętę oczywiście, o ile żerują. Czas ten wyliczyłem na około 5 - 6 dni. Dzisiaj jest moja trzecia wizyta nad wodą, a ostatnimi czasy bywam tu co dwa dni. Teoretycznie więc to dzisiaj ma być ten szczęśliwy dzień.

Żeby jednak tak się stało, ryby muszą wiedzieć, iż 40 metrów od brzegu spoczywa dywan dziesięciu kilogramów kukurydzy i konopi. Wiem, że wędrują prawie tuż przy brzegu, zatem postanawiam rozsypać przy użyciu łyżki około 2 kilogramy ziarna na długości od brzegu aż do dywanu. Ta zapora ma zatrzymać stado i naprowadzić w stronę zestawów. Oczywiście łatwiej byłoby położyć zestawy dokładnie na trasie wędrówki, lecz w tym miejscu roślinność sięga prawie do powierzchni wody - zestawy pozostałyby więc niezauważone, a ewentualny hol zaciętego karpia w takim miejscu nie rokuje pomyślnego finału. Sygnalizatorami są dwa bardzo lekkie swingery i ważąca prawie tyle co piórko bombka. Wcześniej kierując się opiniami doświadczonych karpiarzy, używałem ciężkich sygnalizatorów.

Teoretycznie karpie zacinają się już w chwili wypluwania przynęty, czyli przed pierwszymi piknięciami sygnalizatorów. Ten sezon nauczył nas jednak, iż wcale nie musi tak być i stosowanie lekkich sygnalizatorów z nie do końca znanych jeszcze przyczyn ułatwia zacięcie ryby. Skromna praktyka potwierdziła z kolei, iż spośród dwóch identycznych zestawów, więcej zaciętych brań ma miejsce na zestawie z bombką, nie zaś z ciężkim swingerem. Około godziny 11.30 wszystkie obowiązki zostały dopełnione. Teraz można odespać ciężką noc.

W okolicy południa siedzę już w „przytaśtanym” fotelu. Mgła zamienia się w drobną mżawkę, nad wodą pustki. Nie słychać spławów, niewielkie ilości drobnicy przestają buszować pod powierzchnią. Temperatura zaczyna spadać, a mnie dopada przeświadczenie, iż jest to kolejny, nieudany dzień tego sezonu. Głowiąc się na kartce papieru nad algorytmem rysowania terenu, który ukradł mi dzisiejszą noc, zasypiam.

Pip, pip – przysparzając o palpitacje serca budzą mnie dwa nieśmiałe piknięcia sygnalizatora na wędce z kukurydzą.
- Taaa, wiaterek – tłumaczę sobie zniesmaczony mało zabawne piknięcia… Aż tu nagle przepiękny odjazd, sygnalizator wrzeszczy z bólu, a bombka wisi na napiętej żyłce, podrygując nerwowo tuż pod kijem.
Zacinać! Zacinać! Wszystko krzyczy – zacinać. Nie bacząc na leżące na grząskim podłożu badyle biegnę do wędki.

Niestety - opór na kiju nie jest za duży. Rybka bez większych problemów daje się podciągać do brzegu. W czasie holu leniwie zaczyna piszczeć sygnalizator, na którym spoczywa kij z ziemniakiem. Nauczony wcześniejszymi przypadkami orzekam w myślach – zahaczył o żyłkę. Doholowuję rybkę do brzegu i tu z zaskoczeniem dostrzegam, iż wcale nie jest to karpik lecz niewielki amurek. Choć rybka maleńka, to jej widok przynajmniej cieszy oko. Jednocześnie pełne markotnych wspomnień myśli przepełniają głowę malkontenta. Wiadomo bowiem, iż stado nawet maleńkich amurów potrafi zepsuć nęcone stanowisko wyjadając całe wyrzucone ziarno. Rybka nie jest za duża, toteż przy brzegu wykonuje swój jedyny amurkowy odjazd i daje się podciągnąć do podbieraka.

Tutaj dopiero dostrzegam, że amurek wcale nie zaplątał się w żyłkę drugiej wędki, podczas gdy jej sygnalizator ciągle popiskuje. Wkładam rybę do siatki i zacinam na drugim kiju. Żyłka strzela prosto na głębię jeziora – to dobrze. Dookoła pełno trzcin i zielska, daleko od brzegu jest sam piasek i troszkę dołów. Rybka wyrwała się jednak na kilkadziesiąt metrów i jej hol trochę się przeciąga. Ciągnięta z ponad dziesięciometrowych głębin, choć zmęczona, ani myśli podpłynąć pod powierzchnię, a w obliczu faktu porośniętego bujną roślinnością pasa przybrzeżnego, zyskuje sporą przewagę taktyczną. Postanawiam przerwać na chwilę hol. W tym czasie pęcherz pławny pozbawionych już sił karpi na skutek wyrównywania ciśnień podczas szybkiej zmiany głębokości przeważnie wypełnia się wodą i toną one jak kamień, po czym kładą się dosłownie na dnie. Po upływie niecałych dwóch minut pozbawione sił same podpływają pod powierzchnię.

Tak też, o dziwo, było i tym razem. Bardzo zmęczony karpik nie podejmuje nawet prób walki w bujnych trzcinach – szybko ląduje w podbieraku. Umieściwszy go obok amurka w siatce, rozpoczynam naprawę pierwszej z wędek. Pośpiech jest jak najbardziej wskazany. Zanęty starczy już tylko na kilka minut, a stado z pewnością nie wejdzie już w zanętę po raz drugi. Ledwo zmieniłem przypon na pierwszej z wędek, a tu na trzecim z zarzuconych kijów słychać przyjemną dla ucha muzykę sygnalizatora. Ech – myślę sobie – normalnie nie nadążam rzucać… Cięcie – siedzi.

Tym razem ryba stawia bardziej obiecujący opór. Czuję, że w końcu będzie to jakiś misiek. Ryba od razu idzie po skosie. W tym momencie sprawdzają się zalety kijów 3,90 m. Stanowisko jest za wąskie, a pas trzcin zbyt szeroki – wiem już, że ryba wjedzie w trzciny. Cały problem to sprawić, by na dystansie 40 metrów holu miejsce, gdzie uderzy w zarośla, było możliwie najbliżej stanowiska. Po krótkich chwilach pompowania ryba z impetem wjeżdża w chaszcze.

Okazuje się jednak, że wcale nie czuje się w nich bezpieczna i tak samo szybko, jak wpłynęła, tak też szybko wypływa. Uderza w kępę wolno stojących badyli i wykonując kilka okrążeń plącze żyłkę dookoła trzcin. Teraz pozostaje już tylko przeciąganie liny. Dokręcam hamulec. Żyłka 0,35 mm i haczyki, do których z czasem nabyłem zaufanie, pozwalają nie tracić nadziei. Karp jeszcze trochę walczy, ale żyłka stopniowo przecina liście trzcin. W tym momencie następuje niebezpieczny moment holu – żyłka zostaje uwolniona z zawady, niestety poplątana błyskawicznie prostuje się, przez moment nie czuję oporu na kiju. Karp wykorzystuje sytuację i ponownie ucieka w trzciny. Nie zdążyłem wyregulować hamulca. Kołem ratunkowym jest ponownie żyłka. Tym razem pomocną jej zaletą okazuje się rozciągliwość. Te kilkadziesiąt centymetrów ratuje sytuację. Po nieudanej próbie ucieczki pozostaje już tylko ostatni krótki odjazd na ślepo w stronę głębszej wody. Po chwili rybka ląduje w podbieraku.

Zreperowawszy zestawy zarzucam jeszcze raz kije, ale stado już zdążyło odpłynąć, do końca łowienia, tj. przez ostatnie dwie godziny nie ma więcej brań. Jest chwila czasu na sesję zdjęciową. W tym miejscu najmocniej przepraszam za jakość fotek i dziwne miny. Mam małe trudności, by zapanować nad wszystkim w czasie dziesięciu sekund samowyzwalacza, tym bardziej, że nie używam maty.

Maleńka niespodzianka.

Łobuz, który ukradł ziemniaka.

Trzecia rybka dnia i niestety zarazem największa tego roku.

Robi się coraz chłodniej. Siedzę jeszcze dwie godzinki i zwijam sprzęt. Już tylko dwa kilometry w stronę ośrodka, gdzie stoi samochód. Ostatni rzut oka na wodę.

Nie wszystkie dni jednodniowego mają taki przebieg. Złowione dziś 3 rybki są jednymi z naprawdę niewielu, jakie udaje się chociażby zaciąć podczas trzech miesięcy letniego karpiowania. Dzisiejsze brania toteż prawie jedyne w tym sezonie. Ponadto rybki wcale nie trwożą swoją wielkością, a nakład pracy, jak też środków finansowych przeznaczonych na ich złowienie na przestrzeni całych wakacji był naprawdę spory.

Czasami spotykam się z opiniami: - Ja to tylko biorę jeden kij, pudełko robaków i rowerkiem jadę nad wodę. Czasem coś przywiozę. Nie potrzebuję tyle sprzętu. Targanie karpiowych klamotów, grabienie dna, nęcenie wiadrami, obserwacje, ciągłe przerzucanie zestawów, wyścig z czasem – to wszystko nie tyle przysłania, co po prostu odbiera wszelką radość, przyjemność z łowienia ryb i bardzo mocno zniechęca do podjęcia kolejnego wyzwania, do zmobilizowania się, aby kolejny dzień pracować nad wodą z przeświadczeniem, iż łowienie karpi z marszu to na dobrą sprawę tylko udawanie i oszukiwanie samego siebie.

Każdy, kto podziela opinię wędkarza o jednym kiju i pudełku robaków powinien przeżyć jeden dzień karpiowania z marszu. Kilka godzin wędrówki przez las w jedną stronę, rozkładania sprzętu, szykowania dna, nęcenia i kilka godzin składania sprzętu i marszu przez las w drugą stronę. Wszystko poprzedzone nieprzespaną nocą, a później wysłuchiwania upomnień domowników:
- Znowu nic nie złowiłeś? Inni biorą jeden kij, pudełko robaków i rowerkiem jadą nad wodę…

Moim największym problemem jest to, iż do wszystkiego muszę niezdarnymi kroczkami dochodzić sam. Rady, jakich na Carp Passion udzielali mi naprawdę doświadczeni karpiarze, których zawsze będę podziwiał za ich efekty, po prostu nie sprawdzały się podczas jednodniowego łowienia. To zupełnie coś innego, inne problemy, inne pytania – na razie bez odpowiedzi.

Pięć lat temu rozpoczynałem przygodę z karpiem. Nawet mi do głowy wówczas nie przyszło, że na pierwsze branie będę musiał czekać dwa lata. Pierwszy sezon, choć cały poświęcony karpiom, nie zaowocował żadnym braniem. Streszczenie drugiego sezonu karpiowania to jedno branie zakończone wyhaczeniem ryby w trzcinach po kilkunastu sekundach. Pierwszy karp w podbieraku do dopiero trzeci rok zmagań.

Naturalna woda to chyba nienajlepsze miejsce na stawianie pierwszych kroków. Nauka na takich zbiornikach postępuje bardzo wolno. Na pierwsze efekty trzeba czekać długo i najczęściej nie da się stwierdzić, czy stosowane techniki, przynęty, zestawy, metody są nieodpowiednie, czy po prostu ryba nie żeruje. Może jedynie siedzi w zupełnie innych miejscach, a być może jej tu wcale nie ma, bo nie widać spławów, a miejscowi nic na temat karpi nie słyszeli.

Przestałem bazować na opiniach karpiarzy, nie czytam już prawie forów karpiowych, nie odwiedzam portali karpiowych. Tamtejsze metody po prostu nie skutkują. Jeżeli jednak istnieje ktoś, kto nastawia się na jednodniowe łowienie z marszu karpi z naturalnych zbiorników i starych zarybień, to najpewniej zasypałbym go dziesiątkami pytań o metody i technikę. Wszyscy dobrze bowiem wiemy, że łowienie karpi większych rozmiarów niż handlówki z marszu nie tylko mija się ze specyfiką tej ryby, ale wręcz nie powinno się udawać.

Takie karpiowanie zyskuje jednak coraz więcej zwolenników. Jest to oczywiście podyktowane naszym ciągłym brakiem czasu. Dlatego też coraz więcej słyszy się i czyta o metodach i próbach połowu karpi z marszu. Rosnąca ilość artykułów i porad na ten temat napawa też optymizmem, bo niewielu z nas będzie mogło pozwolić sobie na klasyczne karpiowanie. Wśród preferowanych technik krótkoterminowego łowienia na dzień dzisiejszych można wyróżnić właściwie tylko jeden kierunek rozwoju – delikatne nęcenie, z użyciem koszyków do metody albo pelletów, ziaren podawanych w workach/siatkach PVA oraz samotna kulka na włosie.

Na przekór innym myślę jednak, iż przyszłość tych połowów leży mimo wszystko w obfitym zaporowym nęceniu. Taka przynajmniej nasuwa mi się konkluzja przy porównaniu efektów, jakie miałem w delikatnym, a jakie w ciężkim sypaniu zanęty. I w tym miejscu zachęcam gorąco każdego, kto trudni się łowieniem cyprinusów, do podzielenia się spostrzeżeniami, metodami i wymiany doświadczeń w zakresie karpiowania na naturalnych wodach, a szczególnie łowienia z marszu.

Gismo







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1226