Sen o wielkiej rybie
Data: 01-11-2005 o godz. 19:00:00
Temat: Tu łowię


Bezwietrzna, ciepła noc, nad szerokim korytem rzeki tętniącej o tej porze życiem. Uśpiona wędkarska przystań z zakotwiczonymi łódkami. To pierwszy obraz Segre, który będę nosił długo w pamięci.



Tej nocy, zmęczeni ale szczęśliwi przybyliśmy do Maquinenzy. Staliśmy nad brzegiem pełni nadziei, wsłuchując się w "muzykę rzeki" różnej intonacji i natężenia, dochodzącą z całej rozleglej powierzchni wody. Nie było złudzeń: ta woda kipi od ryb. Napięcie wzrastało pod wpływem nocnych odgłosów i by rozładować nieco emocje i ulżyć zmęczeniu zaproponowałem: po małym jasnym. Propozycje przyjęto za jedynie słuszną. Teraz pozostawało nam czekać do świtu, otwarcia biur, celem załatwienia wszystkich formalności. Próbowaliśmy dospać do rana w jakiej kto znalazł się pozycji, w załadowanych wszelakim ekwipunkiem autach.

Pierwsze poranne promienie światła, wkradły się pod powiekę i już nie było mowy o spaniu. Florian snem aniołka jeszcze odganiał zmęczenie w groteskowej pozycji. Nie budząc go wyszedłem z auta, by aparatem uwiecznić poranną chwilę.


Poranek

Andrzeja już w samochodzie nie było - spacerował brzegiem Segre aż do odległego o kilkaset metrów mostu. Pewnie już opracowywał scenariusz przyszłych dni. Ale tego, który zapisany nam był w historii Segre nikt nie śmiałby przewidzieć.


Poranny spacer Sazana

Janusz też odzyskał "pion" i wszyscy udaliśmy się załatwiać pod jego kierownictwem niezbędne formalności.

Po południu w pysznych nastrojach zainstalowani już w naszym domku, przygotowywaliśmy gruntowe zestawy. By po godzince po raz pierwszy umocować nasze wędki w specjalnie przygotowanych na ten cel uchwytach.


Za chwilę wywieziemy zestawy


Wędki wywiezione


Andrzej przy pracy

Pierwsze dwa zestawy (Sazana) Janusz z Florianem "wywieźli" bardzo daleko w nurt w środek przewidywanego przez Janusza starego koryta rzeki. Andrzej przez "krótkofalówkę" kierował poczynaniami sternika. Moim zadaniem było "dzierżenie" wędki i dopilnowanie, by na szpuli multiplikatora nie doszło do "niespodzianek". Zaczynaliśmy już obserwację szczytówek, Janusz wywiózł ostatni zestaw i właśnie odebrał wiadomość od Kuby i Pawła - byli już w drodze do nas.

Z prawej strony, w pełnym ślizgu mknęła w kierunku naszej przystani łódź. Przyglądałem się z podziwem i bez żadnych podejrzeń z jaką szybkością się przemieszcza. W tym momencie dwie pierwsze wędki (własność Andrzeja), jedna po drugiej wystrzeliły w powietrze jak rakiety... Był to widok na tyle zaskakujący, że nie zdałem sobie w pierwszej chwili sprawy, co to dla nas oznacza.

A była to chwila, w której motorówka wjechała w nasze zestawy i zabrała Andrzejowi sprzet. Zamarliśmy. W następnej chwili Janusz odpalił łódź i z wściekłością puścił się za "rabusiem". Niewiele to zmieniło. Wędki zostały w wodzie. Jedną z nich udało się wyłowić, druga mimo późniejszych jeszcze poszukiwań została na zawsze w Segre. Do końca pierwszego dnia nie zanotowaliśmy ani jednego brania. Ten, kto poznał Sazana wie, jakim jest on optymistą. Toteż pomimo poniesionych strat, nieruchomych szczytówek i wyraźnych sygnałów psującej się pogody (silny i zimny wiatr, który obarczaliśmy odpowiedzialnością za brak brań) uśmiech nie opuszczał Andrzeja. Nie wiem o czym wtedy myślał, ale spokój, z jakim znosił ciąg naszych niepowodzeń nadaje się na osobny artykuł.


Zestaw karpiowy też się może przydać

Po południu przybyli Kuba i Gumo. Po powitaniach szybko instalowali się w nowej siedzibie i szykowali sprzęt. Niebawem byli gotowi do zmagań na wodzie. Świetnie wyposażeni mieli wkrótce udowodnić, że "trolling" to metoda bardzo skuteczna.

Po południu przybyli Kuba i Gumo. Po powitaniach szybko instalowali się w nowej siedzibie i szykowali sprzęt. Niebawem byli gotowi do zmagań na wodzie. Świetnie wyposażeni mieli wkrótce udowodnić, że "trolling" to metoda bardzo skuteczna.

Drugi dzień również nie przyniósł nam ryb. Mimo, że "ekipa" na wodzie miała już największe sukcesy nie wpływało to ujemnie na nasze nastroje. Wręcz przeciwnie - byliśmy szczęśliwi, że Paweł i Kuba mają już swoje pierwsze sumy - i to jakie!


Ciągle nic

We wczesnych planach Janusza przewidziany był całodzienny wypad łodziami, toteż trzeciego dnia przyjęliśmy z zadowoleniem propozycję. W założeniach było spenetrowanie Ebro między innym podwodną kamerą. Popłynęliśmy w kierunku zapory, gdzie Janusz z Andrzejem liczyli na złowienie karpi i sazanów. Dla Floriana i mnie była to świetna chwila by pospinningować. Jako że moje dziecko do tego czasu było już szczęśliwym łowcą kilku sandaczy, a wszystko to za sprawą Kuby i Pawła... Ale po kolei.

Po dniu spędzonym z nami na brzegu i wiadomościach o sumach łowionych przez Kubę i Pawła, orientacje syna zaczęły oscylować w kierunku szczęśliwszej grupy. I tak dzięki ich uprzejmości zabrany został na nieco inne wędkowanie, podczas której to wyprawy trafiły mu się zupełnie przyzwoite sandacze. Tego dnia jednak mając w perspektywie rolę sternika naszej łodzi, wybrał bez namysłu tę opcję. Nawet mi do głowy nie przyszło pozbawiać go tej funkcji, jako że prowadził juz 3:0. Nasza mała rozgrywka była pod jego dyktando. Dopłynęliśmy do miejsca z drugą załogą, gdzie spodziewali się połowić karpia i sazana.


Wypłynęliśmy


Kapitan

Po przekazaniu sobie pozdrowień, odpłynęliśmy we "Florianowi tylko znane miejsca". Oczywiście nie protestowałem, bo kapitan wie co robi. Nie próbowałem też być sceptyczny, ale widząc, a raczej czując na karku hiszpańskie słońce nie o takiej pogodzie na sandacza marzyłem. Dobrze, że wiał lekki wietrzyk, kojąc palone słońcem ciało. Zatrzymaliśmy się praktycznie na granicy pływania, oznaczonej dużą żółtą boją. Dalej płynąć czy łowić byłoby już bezprawiem. Florian opowiadał mi, że tu właśnie był z Gumo i Kubą. Jest tu niezliczona ilość zaczepów i dlatego zrezygnowali szybko z tego miejsca, widząc co pokazuje "echo".

Zastanawiałem się więc CO MY TU ROBIMY? Nie spytałem jednak, nie chcąc mu psuć przyjemności dowodzenia. Przynęt, które mogłem tu "poświęcić" miałem sporo, wobec tego nie istniał "syndrom pustego pudelka" nawet przy wielkiej ilości strat. Przynęt sumowych nie posiadałem, więc nie było obawy na spotkanie olbrzyma spinningiem, który nie bardzo się do tego typu spotkań nadawał. Tak więc po cichutku liczyłem, że pomimo wszelkich niesprzyjających okoliczności, uda mi się "zahaczyć" pierwszego w życiu sandacza, jedynie ulubioną metodą. Wybór nie padł jednak na jedną z "miękkich" przynęt, a na świeżo zakupionego woblera. Shad-rap, nisko schodzący, pływający i 9 centymetrowy miał pełnić rolę wabia. Florianowi pozostawiłem drugiego różniącego się tylko ubarwieniem.

Staliśmy na kotwicy w odległości około 300 m od zapory. Po prawej stronie około 100 m od nas, piętrzył się betonowy brzeg, na którego wierzchołku ustanowiono potężne konstrukcje sieci elektrycznych i transformatorów. W miejscu, w którym kończyła się betonowa ściana, zaczynał się bardziej dziki i przyjemniejszy krajobraz. Brzeg porośnięty trzciną, z wody wystające bujne kępy rogatka. Było to królestwo karpia i sazana, które głośnym chlupotem co chwila spławiały się, burząc ciszę i koncentrację.

Obrzucałem wachlarzem swoją część łowiska od brzegu w kierunku środka rzeki. Później w poprzek nurtu... i nic. Wpatrywałem się w dno czystej toni, poza stadem sazanów nie widach było innych ryb. Mówiono tu o ładnym bassie; miejsce, w którym staliśmy bardziej kojarzyło mi się z miejscówką szczupaka. Ze 100 m łagodnie schodzącego dna, a później nagły uskok i już wzrok nie sięgał głębi. Wszędzie dużo zanurzonej roślinności, która w pędzie do światła wynurzała się z wody.

Kapitan zadecydował zmianę kursu, a jako że "młody", własnoręcznie wyciągnął kotwicę. Ustawiliśmy się około 100 m poniżej. Charakter dna w tym miejscu niczym właściwie nie odbiegał od poprzedniego. Ponowiłem działalność, prowadząc woblera w średnim tempie. Raz - by nie zarył gdzieś w podwodne zaczepy, dwa - by nadać mu możliwie agresywna pracę.

Nagły atak poderwał mnie z siedzenia! Pomimo wykonania, odruch zacięcia nie był potrzebny. Opór, na który napotkałem dał się porównać tylko z najtwardszym zaczepem. Ogromny sandacz!!! Pierwsza, pełna nadziei myśl przebiegła przez głowę. Mam pierwszego...

Po następnej chwili (mimo, że nigdy go nie złowiłem) wiedziałem, że to nie on. Furia i nieopisana siła, z jaką ryba ruszyła sprawiła, że straciłem głowę. Trząsłem się jak w febrze. I tu mój syn okazał niespotykaną na co dzień trzeźwość umysłu.
- Siedzi - syknąłem, odwracając wzrok w jego stronę. Kotwica była już prawie w łodzi.
- Gdzie masz aparat? - spytał.
Nie wiem co odpowiedziałem, ale po chwili juz robił nim pierwsze zdjęcia.


Hol

Nie mogło to być nic innego - miałem do czynienia z panem tej rzeki - sumem. O poddaniu się bez walki mowy nie było ani z jego, ani mojej strony. Krążył przy dnie, szukając schronienia, a kiedy zdobywałem kolejne centymetry plecionki to tylko po to, by za chwilę je pokornie oddać. Trwało to wieczność, a przynajmniej tak długo, że nachodziły mnie wątpliwości, czy zdołam go choćby zobaczyć. Po raz pierwszy czułem, że naprawdę bolą mnie ręce i ramiona od łowienia ryb.
- Dokręć hamulec - usłyszałem za sobą.
Skąd on to wiedział, a dlaczego ja się jeszcze tego nie domyśliłem? Zawsze myślałem, że to ja jestem bardziej doświadczony i opanowany. Przecież to ja mu dawałem pierwsze rady nad wodą. Co jest grane? W obliczu nie znanej jeszcze siły okazuje się bardziej bezradny od swojego syna?!

Posłusznie dokręcałem czarne pokrętło kręcioła, aż do momentu krytycznego. Teraz ryba nie zerwie plecionki, a będzie bardziej posłuszna. Miałem już dość. Na szczęście przeciwnik również, a przynajmniej tak myślałem. W pewnej chwili zobaczyłem cień ryby i z przerażeniem skonstatowałem, że płynie za szybko w stronę łodzi. Mimo włączenia "turbo" w korbce kołowrotka, ryba była już pod łodzią, a wygięta do maksimum wędka prawie dotykała burty. Szanse na zawrócenie jej z obranego kierunku były marne. Przypomniałem sobie natychmiast opowiadania, jak łamie się wędki na burcie łodzi. W dość ekwilibrycznej akcji udało się jednak przenieść wędkę na druga burtę - była uratowana.

Teraz juz wyraźnie sum oddał całą swą energię. Florian klęczał przy burcie w rękawicach, nie zdziwiłem się - okazał już tyle "zimnej krwi". Nigdy żaden z nas nie "lądował" suma, wszystko co posiadaliśmy to teorię i wiarę, że nam się uda. Kiedy był przy łódce widzieliśmy już jego rozmiary. Wiem - nie jest to dwumetrowa bestia, ale na pierwszy raz wystarczy wrażeń. Przy pierwszej próbie podjęcia syn nieco sie zawahał i sum ponownie zniknął. Następne podejście było bez błędu. Kciuk w paszczy, wywiniecie faldu skóry dolnej szczeki i... pokonanie ciężaru, który na łódce nie jest tak ewidentny. Miarka wskazuje 126 cm.


126 cm...


...radości!

To największa ryba, jaką do tej pory złowiłem. Jesteśmy szczęśliwi. To nasza wspólna wygrana. Tak rzadko zdarza mi się widzieć uśmiech na twarzy mojego syna, "bo przecież on jest dorosły i nie wypada". Nie można okazywał "swoich słabości" - to jego motto traci tu ważność i sens. Decyzja zapadła - sum zostaje z nami. Nie wstyd mi, wracamy z trofeum, jak łowcy.

Ani do końca tego dnia, ani w następne nikt z nas łowiących z brzegu nie doczekał się już brania. Wyjeżdżaliśmy co prawda, ale ostatnią i w ostatnim dniu złapał tylko "Flo"-sandaczyka.


Sternik


Ostatni sandaczyk


Mały, ale cieszy.

Mnie po dziś dzień sandacz omija "szerokim lukiem". Najpewniej przez upór, jego i mój. Bo przecież innej metody do łowienia sandałka nie traktuję serio. Tylko spinn i najlepiej "z ręki". Trolling co prawda to skuteczna metoda jest obok innych. Ale jestem uparty. Miałem okazję rozmawiać z Mistrzem Świata. Specjalizuje się on w łowieniu sandacza. Oprócz kilku innych zagadnień wyjaśniał mi, że efekty mistrzowskie osiągał zawsze metoda "Draschkovitch’a", a sandacze łowione na przynęty "miękkie" biorą wtedy, kiedy rzeczywiście intensywnie żerują (nie dotyczy pojedynczych sztuk). Pewnie ma racje, skoro jest Mistrzem Świata…

Dni do końca pobytu ubywało w tempie zastraszającym. Plan "pracy" wyglądał podobnie. Do południa pływanie, próbując złapać rybę, bądź piękny hiszpański krajobraz. Wieczorem łowienie z brzegu i nie wyczerpane tematy, aż do zmęczenia. Sumy Pawła i Kuby były naszym podparciem, bowiem do końca nie zanotowaliśmy z brzegu sukcesów. Nie miało to jednak najmniejszego wpływu na nasze nastroje. Przeciwnie - cieszyliśmy się z sukcesów i radością przebywania razem.

Chociaż daleko od Polski - byliśmy razem. Ten kawałek już nie obcej ziemi stal się kawałkiem Polski. Cieszyłem się. Cieszyliśmy się, bo było to dla nas spotkanie tak długo oczekiwane. Mieliśmy porażki, ale i najpiękniejsze chwile w życiu. Dla mnie był to również czas poznania własnego syna - to już nie dziecko (chociaż „dziecko”).To już DOROSŁY CHŁOP!


Ciągłe telefony


Wspólny posiłek smakuje najbardziej


Szefie - wiemy, co robimy


Sazan pracuje

Poznałem Sazana, Gumofilca i Kubę (Janusza znalem już trochę wcześniej), nie oddałbym za tę znajomość największej na świecie ryby. Radość ze spotkania i wspomnienia z Mequinenzy będą zawsze ze mną.

Dziękuję wszystkim uczestnikom za okazaną mi sympatię i pomoc. Ufam, że ten początek wspólnych wypadów na ryby jest początkiem mojej inicjacji w nieskończone tajniki wędkarskiego rzemiosła i poznania możliwie największego grona Pogawędkowiczów.
Pozdrawiam.

Robert67







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1232