Moja pierwsza wyprawa na troć - 03.01.2000 r.
Data: 24-02-2006 o godz. 07:00:00
Temat: Spinningowe łowy


Był to początek stycznia, mroźny i straszliwie śnieżny. Wszystko było pokryte grubą warstwą puchu. Przepięknie mieniący się w porannym słońcu śnieg, choć niezbyt mocnym, pobudzał wyobraźnię. Przeżyłem dzień pełen radości. Czułem się wyczerpany i błogi przed ciepłym kominkiem.



Myśli me błądziły po opowieściach o rybach, okazach. Gdy tak siedziałem rozmarzony przed kominkiem, tata wyrwał mnie z odrętwienia tymi słowami: „Jutro pójdziesz ze mną na swoją pierwszą wyprawę na troć”. Bardzo podekscytowany tą informacją zacząłem szykować zanętę, pęczak, jak na płoć. Wtedy tata z uśmiechem na twarzy powiedział: „zostaw - to wcale się nie przyda”. Zdumiony zapytałem: „to na co będziemy łowić?”. Tata tylko bardziej się uśmiechnął i wręczył mi pudełeczko, które kazał mi rozpakować. Jak rozpakowałem pudełko moim oczom ukazał się dziwny przedmiot, twardy z kotwiczkami, przypominający trochę swoim wyglądem rybkę. Zastanawiałem się, jak będziemy na to łowić. Tata sam porobił przygotowania na tę naszą wyprawę. Po ich zakończeniu dowiedziałem się, że ów przedmiot to wobler. Byłem zaciekawiony nowym sposobem łowienia, bo do tej pory łowiłem tzw. „białą rybę”, a nie drapieżniki. Wieczorem ułożyłem się do snu. Sen był dość niespokojny - ukazywał mi dziwną metodę, z tym woblerem…

Rano obudziłem się rześki i wyspany. Pomimo tego dziwnego snu, uczucie euforii na myśl o wyprawie wypełniało mnie od środka. Mama krzątała się w kuchni, tymczasem ja grubo się ubierałem, żeby nie zmarznąć nad wodą. Zjadłem kanapkę z rzodkiewką, wypiłem gorącą herbatę. Założyłem szalik, kurtkę i czapkę. I wyruszyliśmy z tatą w poszukiwaniu tej troci - ryby, której nigdy wcześniej nie widziałem.

Po dojściu nad znaną mi część zakola Regi, która była w tym miejscu dość charakterystyczna i niezbyt trudna do odnalezienia. Zakręt ten porastały liczne buki i wierzby, wokoło było widać pokryte śniegiem pola i było słychać szum płynącej wody.

Przeszliśmy w stronę zwężenia i przyniesionego przez wodę młodego drzewka. Woda w tamtym miejscu była bardzo głęboka. Było dość chłodno, wiał lekki wietrzyk, nad ziemią jeszcze było widać znikomą mgłę. Rozłożyłem swoją wędkę, lecz nie wiedziałem, co mam dalej robić. Tata pokazał jak rzucać oraz jak prowadzić przynętę. Zacząłem sam rzucać, tzn. spinningować. Po wielu rzutach ciągle nie było najmniejszego efektu - ani śladu ryby. Zaczynałem z każdym następnym rzutem coraz bardziej wątpić w powodzenie tej metody. Myślałem, że prędzej coś bym złowił na spławik. W końcu coś zaczepiłem - niestety to nie była ryba, lecz po prostu zwykła gałąź. Oddałem kilka rzutów, coś znowu zaczepiłem, lecz nie dawałem sobie rady, więc na pomoc zawołałem tatę. Tata wziął ode mnie wędkę i zaczął walczyć z zaczepem. Po chwili już ładna podwodna roślinność była na brzegu.

Wziąłem się dalej za spinning. Po niedługim czasie znów poczułem zaczep, ale do tej pory praktycznie na środku rzeki nie miałem żadnego! Zaczep nie ustępował, zawołałem znów tatę na pomoc, ale on był trochę dalej niż zwykle. Widać, że holował jakąś rybę, ja czekałem przy wierzbie. Próbując w międzyczasie uwolnić woblera z zaczepu, po chwili poczułem szarpnięcie.

Było to dość dziwne, ale myślałem, że to ja wyrwałem jakiś kij z dna, bądź jakąś roślinę. Nagle zobaczyłem, że wędzisko zaczyna się samo wyginać a żyłka, która nikła w wodzie na wprost mnie, przesuwała się w górę rzeki. Krzyknąłem do taty, że coś mam, że to zapewne jest dość spora ryba! Tata po skończonym holu swojej sztuki, zaczął z plecaka wyciągać dziwne przedmioty, a ja walczyłem nadal z rybą. Była silna, a ja czułem się tak, jakbym miał jakiś konar na wędce, który pływa tam gdzie mu się podoba. Próbowałem walczyć, lecz była silniejsza. Czułem, że się na brzegu ślizgam, że tracę twarde oparcie, przesuwałem się jeszcze bliżej drzewa. Stojąc między korzeniami walczyłem nadal.

Kątem oka zobaczyłem tatę z dużym hakiem, co mnie zastanawiało, do czego on się przyda. Powoli traciłem siły w rękach, lecz już czułem, że tę rybę mogę powoli już podciągać. Ryba cały czas robiła ucieczki w górę rzeki. Gdy była już blisko brzegu widziałem jej srebrzysto-brązowe boki. Widziałem, że jest to duża sztuka. Tata już dochodził, ryba widocznie to zauważyła i jeszcze raz postanowiła wyprawić sobie ucieczkę w górę rzeki. Tata zaczął mi mówić, bym się nie spieszył, żeby się nie zerwała, a mnie coraz mocniej bolały ręce.

Gdy znów miałem ją blisko brzegu, tata próbował jej wsadzić hak, jak zauważyłem pod skrzela. Za trzecim razem się udało i ryba trafiła na brzeg. Po wstępnych oględzinach ojciec stwierdził, że to dorodna trotka. Zapytałem jaką rybę on złowił. Niestety on miał samca łososia, takiego około 3 kilo. Wzięliśmy ryby, oczywiście tata moją, a ja taty i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Nie dawało mi spokoju, ile ważą nasze trofea. Tata odpowiedział, że zajdziemy do sklepu „na rogu” i tam je zważymy. A że było to po drodze - propozycję przyjąłem bez wahania.

Moja troć ważyła równe 10 kilogramów, a taty łosoś 3,5 kg. Szybko pospieszyłem do domu, a tata za mną. Wparowałem tak, że wystraszyłem myjącą naczynia mamę i na progu krzyknąłem: „złapałem olbrzymią troć”, gdyż dla mnie była wtedy duża! Moja mama obejrzała obie rybki i zaczęła rozmowę z tatą na ich temat. Gorączkowo zacząłem szukać aparatu, by zrobić sobie choć pamiątkowe zdjęcie. Prosiłem tatę, by zrobił mi fotkę z rybką. Najpierw pokazał, jak mam ją trzymać do zdjęcia. Ciężko w tej pozycji było mi ją utrzymać, więc ponaglałem go do szybszego zrobienia fotki. Po tej wyprawie wiedziałem, jak wygląda już troć oraz jak wielka to ryba, a także poznałem nową metodę łowienia jaką był spinning. Był to udany dzień, choć ręce ciągle mnie bolały.

Powiedziałem sobie, że kiedyś jeszcze powtórzę taką wyprawę, ale czy złowię kolejną troć? Czy dopisze mi szczęście? Tego nie wiem, ale wiem, że na pewno jeszcze się na nie wybiorę…

Bodzio







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1309