Moje...
Data: 04-05-2006 o godz. 18:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Od niedawna jestem wiernym czytelnikiem PW. Czytam prawie wszystko od deski do deski. Bardzo lubię „Bajania i gawędy”, a że wędkuję od ponad 30-tu lat, postanowiłem opisać jedną z moich pierwszych wypraw.



Działo się to w połowie dekady Gierka, chyba w lipcu 1974 r. Pojechałem razem z kolegą na wycieczkę wędkarską, organizowaną przez zakład pracy jego ojca - PKS KALISZ.

Celem wyprawy była Warta, okolice Pogorzelicy w woj. poznańskim. Trudno nie wspomnieć o naszych przygotowaniach w przeddzień wyjazdu: gotowanie pęcaku, wieczorne zbieranie rosówek na cmentarzu. Był upalny lipiec, dlatego obrzeża grobów i cmentarne alejki tonące w cieniu zieleni były jedynym miejscem w mieście, gdzie bez solidnego podlewania można było nałapać rosówek. I wreszcie upragniony wyjazd - 2-ga w nocy, środek transportu to plandekowy STAR-28.

Po przybyciu na miejsce zbiórki okazało się, że wśród 16-osobowej wycieczki tylko nas dwóch to pędraki po naście lat - reszta powyżej 40-tki. Każdy z rasowych - jak nam się wtedy wydawało - wędkarzy taszczył ze sobą 3 do 4 kg białych robaków w trocinach, w śmierdzących płóciennych workach lub poszewkach od poduszek. Dodam, że robaki w tamtych czasach dostępne były w rzeźniach i bakutilach. Po około 2 godzinach jazdy byliśmy na miejscu. Odurzeni smrodem czym prędzej oddaliliśmy się od pojazdu w stronę rzeki. Wybraliśmy kamienną główkę wychodzącą prostopadle do nurtu rzeki. Po zmontowaniu zestawów - ale po kolei...

Podstawowym kijem w tamtych czasach był bambus -3 do 4-ech sekcji, łączonych mosiężnymi skuwkami, przelotki z drutu, kołowrotek typu gwiazda, no i żyłka - oczywiście STILON GORZÓW. Drugą moją wędką był spinning z włókna szklanego produkcji ZSRR z kołowrotkiem o stałej szpuli - Delfin także produkcji Wielkiego Brata. Dodam, że ten spinning robił także za gruntówkę. Lekką wędką zacząłem łapać na spławik /wystrugany z kory topolowej/ na pęcak -metodą przepływanki, po przeciwnej stronie główki na zakręcającym nurcie. Gruntówki postawiliśmy na rosówki. Czas mijał - słońce coraz mocniej grzało i nic się nie działo. Ryba się spławiała - woda żyła - czego niestety nie było widać na wędkach. Rasowi wędkarze ze wspólnej wyprawy okupowali sąsiednie główki i tylko od czasu do czasu ktoś wyciągał krąpie i płotki - patelniaki. A u nas nic.

W pewnym momencie krążący spławik mojego bambusa przytopiony stanął na chwilę w miejscu. Myślałem, że jest to zaczep, ale dla pewności zaciąłem i się zaczęło. Zaczep ożył, serce w gardle, bambus wygięty i gdyby nie kolega, który ostudził moje zbyt energiczne manewry kijem, to pewnie bym stracił moją wówczas największą rybę. Po krótkim, raczej siłowym holu na powierzchni ukazała się srebrzysta łopata - leszcz. Kolega położył się na główce i sprawnie wyciągnął zdobycz na brzeg /nie mieliśmy podbieraka/. Ryba ważyła niecałe 2 kg. Czas biegł nieubłagalnie i nic się nie działo. Około 11.00 rzut rozpaczy - przezbrajamy gruntówki na spinningi. Zaintrygowały nas buszujące nieopodal drapieżniki. Założyłem ciężką wahadłówkę - samoróbkę. Była ona wycięta i wyklepana z blachy miedzianej, a następnie pocynowana lutownicą elektryczną. Rzucanie rozpoczynamy od miejsc, gdzie biły - jak kolega trafnie przypuszczał - bolenie. Po godzinie bezowocnego rzucania postanawiam: jeszcze 5 rzutów i czas wracać do bambusa, którego jak podpowiada mi wyobraźnia może już nie być - może go wciągnął jeszcze większy leszcz. Koniec rzutów - wracamy.

Z daleka widzę, że na pożarcie naszych bambusów nie zdecydowały się żadne ryby - nadal smętnie sterczą, umocowane do faszynowego zbrojenia główek. Na wysokości naszego stanowiska - na samym środku rzecznego nurtu - znów harce boleniowe. Prawie jednocześnie posyłamy blachy w ten rejon. Po kilku obrotach korbki czuję silne uderzenie - poprawiam zacięcie i... znów serce w gardle. Ryba szaleje to lewym to prawym halsem tuż pod powierzchnią, z pięknie niczym rekin wystawioną płetwą grzbietową. Im bliżej brzegu, tym emocje większe. Po 5 minutach boleń wyślizgiem ląduje na brzegu. Ma równo 50 cm i ok.1 kg wagi - pełnia szczęścia i dumy. Niestety były to tego dnia moje wszystkie już ryby. Około 14.00 kończymy wędkowanie - wyjazd o15.00.

Na polankę, na której stał nasz STAR powoli schodzili się wszyscy wędkarze. Narzekaniom na brak brań nie ma końca. Nie wszystkim udało się złapać chociaż po kilka krąpi. Duma mnie rozpiera jak ojciec kolegi pokazuje moje trofea - następuje chwila konsternacji i komentarze rasowych - miał szczeniak szczęście. Niektórzy mi serdecznie gratulują. Ktoś ze starych wpadł na pomysł, że nie opłaca się brudzić rąk przy czyszczeniu paru krąpi i oddaje mi swój połów. Dziękuję i po chwili następuje reakcja łańcuchowa - jeszcze 6 - ciu wędkarzy oddaje mi swoje krąpie i płotki. Zaskoczony rozładowuję plecak do reklamówki i pusty już napełniam rybami - jest tego razem z moimi ok.10 kg. Po powrocie do domu rodzice nie chcieli uwierzyć w mój połów. I tak oto wyglądały moje dobrego początki.

Minęło sporo lat. Zmienił się sprzęt, wody niestety stały się bardziej puste, ale zostało to „coś”, do czego się zawsze z niecierpliwością wraca - chęć przeżycia na nowo, takiego jak wówczas „dreszczyku emocji”. I to mnie trzyma i nigdy się nie znudzi…

Krzych







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1357