O trzech takich, co ukradli haczyki... cz. II
Data: 03-08-2006 o godz. 07:00:00
Temat: Karpiomania


… oraz o kilku takich, których złapano.

Kolejne wyjazdy pokrzyżowała awaria samochodu. Na skutek zaległości w nęceniu miejscówka opustoszała. Przez kilka następnych wyjazdów trafiały się tylko pojedyncze odjazdy i niewielkie karpie.



Ciekawostką jest, że cyprinusy z tej bardzo głębokiej i mulistej wody, bywają bardzo często czarne jak wyciągnięte ze smoły. Inną ich cechą charakterystyczną są płetwy grzbietowe. Te bardzo często są uszkodzone i to nierzadko w kilku miejscach, jednak miejsca te są dobrze zrośnięte - tak, że ryba nie posiada żadnych ran..

Najczęściej płetwy te są kilkuczęściowe, przegrodzone ubytkami w tkankach. Czasami trafiają się wręcz karpie o płetwach niemal orkowych, lub wręcz o tylko jednym dużym promieniu w roli płetwy grzbietowej. Podejrzewam, że może to być wina środowiska, gdzie żyją. Są to przecież usiane trzcinami, krzakami, gałęziami i wszelkim zielskiem miejsca, które nie najlepiej wpływają na urodę. Im większy jednak karp, tym jego płetwostan chyba lepiej się prezentuje.

Wciąż pozostaje niedosyt po trzech nokautach, jakimi spore karpie położyły mnie na deski schowane pod warstwą torfu. Wciąż odnoszę wrażenie, że nie zrobiłem wystarczająco dużo, że zaniedbałem sporo istotnych problemów. Z drugiej strony nie mam pomysłu, cóż jeszcze mógłbym uczynić ponad to, czym już zapracowałem sobie na choć jednego dużego karpia. Ze wszystkich stron doradzano mi już zastosowanie grubszych żyłek, lepszych plecionek, haczyków. Ale to przecież niczego nie zmieni – nie walczę z rybami, tylko z gałęziami, polaną rogatków i wałem trzcin. Do tego jeszcze te natrętne leszcze, wyjadające całą karpiową zanętę.

Impas

W niedzielę trzydziestego lipca bawiłem z wizytą na miejscówce i sypnąłem kolejne wiadro kukurydzy z nadzieją, że w ostatni dzień lipca, tj. poniedziałek trzydziestego pierwszego, uda mi się zdobyć wdzięczne trofeum, wieńczące siedem stron nudnej relacji i cztery tygodnie zmagań.

Okrutny los drwiący ze mnie na przestrzeni całego lipca nagle się spod wąsa uśmiechnął. Już pierwsze kilka minut po zarzuceniu zestawów zwiastują nadchodzące zmiany. Nie widać ich jeszcze na niebie, ale pogoda niebawem z pewnością się zmieni. Przede wszystkim sygnalizatory nieprzerwanie milczą, a to oznacza, że stała się najwspanialsza rzecz pod wschodzącym słońcem – leszcze przestały brać. Czyli mówiąc dobitniej – zanęta leży nareszcie spokojnie, czekając na stado zgłodniałych karpi. Już o 4.30 doczekała się ich wizyty. Ostry odjazd, zakończony szczęśliwym podebraniem nienajgorszego karpia zagęszcza atmosferę oczekiwań.

Niestety dość bezowocnych oczekiwań. Po godzinie zasypiam na krześle. Następnie jakby wciąż pogrążony w transie – wszak nie spałem już ponad 25godzin – zacinam na którymś z kijów (sam nie wiem, jak znalazłem ten właściwy, choć były tylko dwa do wyboru) i chyba coś holuję, o ile nie jest to sen. Uświadamiam sobie, co się dzieje dopiero, gdy ryba jest już w trzech czwartych drogi w zawadę. To jednak dzieje się naprawdę. Karpisko w pewnym momencie staje. Najpewniej zarył głową w zielsku. Po kilku minutach czekania zawada rusza z miejsca i powolnym, pewnym siebie krokiem płynie na głęboką wodę, by po krótkiej chwili znów przywrzeć do dna na kilka minut. Sztuczkę tę wykonuje aż kilkanaście razy. Hol nad polaną rogatków i gałęzi okrutnie się przedłuża. Karp wydaje się wciąż dużo mniej zmęczony ode mnie. Pompowanie nic nie daje – ile centymetrów zagarnę, tyle schodzi ze szpuli silnie dokręconego kołowrotka. Majestatyczność i powolność karpia czyni hol stosunkowo mało emocjonującym do chwili, gdy ryba sama znudzona sytuacją i poirytowana wciąż tkwiącym w pysku haczykiem rozpędza się powoli, ale skutecznie, by uderzyć w pas trzcin, przewalić kilka wystających badyli i jeszcze szybciej uderzyć na głęboką wodę. Od tego momentu robi się nieciekawie. Karp zamiast słabnąć jest coraz to silniejszy, bez skrupułów ćwiczy przygotowany dla niego sprzęt karpiowy i ucieka od jednej zawady w drugą, nie dając żadnej szansy na skrócenie dystansu. Kolejne chwile są bardzo nerwowe, aż do momentu podebrania ryby, która ledwo mieści się w podbieraku, a chwycona przezeń najchętniej rozerwałaby go na strzępy.

Emocje związane z holem okazują się śmiesznostką w porównaniu z tym, co muszę przejść, by zdobycz uwiecznić. Dotknięcie dosłownie palcem karpia wprowadza go w furię, a co dopiero mówić o jego chwyceniu, uspokojeniu, utrzymaniu, po drodze oczyszczeniu karpia, nastawieniu dziesięciosekundowego samowyzwalacza i uformowaniu jakiejś przyjemniejszej miny na twarzy. Ile ja się nawojowałem... Wreszcie po ciężkich bojach udaje się jakoś chwycić łobuza i zdążyć pstryknąć jedną fotkę, która wyszła, jak wyszła.

No łobuzie, a teraz słuchaj. Przekaż swoim kumplom od haczyków, że się jeszcze spotkamy

Polawszy rybę wodą robię jeszcze jedno zapasowe zdjęcie. W obawie, by palące słońce nie przesuszyło ryby kończę sesję zdjęciową. Brakuje mi maty, kilkunastu sekund czasu, a przede wszystkim kogoś do operowania aparatem.

Kto by przypuszczał, że w ostatnim dniu maratonu lipcowego uda się w końcu złowić członka haczykowej bandy.

Czego nauczyły mnie 4 tygodnie spania co dwa dni, wstawania o 3 w nocy, urywania życiowych ryb i czekania na kolejne branie, które najpewniej znów zakończy się wyhaczeniem ryby w zawadzie? Przede wszystkim szacunku do karpi w zupełnie innym wymiarze niż dotychczas. Zdecydowanie nie wszystkie ryby wypuszczam, nie wszystkie karpie - oczywiście jeżeli zabieram, to tylko te małe – i wcale się tego nie wstydzę, a wręcz uważam to za przejaw normalności, z której może i nawet należałoby być dumnym. Nie jestem zwolennikiem wypuszczania ryb. Jeszcze kilka lat temu chętnie je wypuszczałem - wówczas głównie szczupaki. Widziałem w tym jakiś wzniosły cel, osadzony w przyszłości naszych wód, przejaw etyki, ale przestałem w chwili, gdy „zasada złów i wypuść” przerodziła się na forum internetowym (i o dziwo tylko tam) w manię nawracania innych, w bezpodstawne poczucie wyższości nad tymi, którzy lubią złowione ryby pitrasić oraz w ich poniżanie i wyśmiewanie. Polacy zawsze popadają w skrajności. Komentarze pod zdjęciami w galerii „oczywiście wrócił do wody” wcale mnie nie przekonywały swoją oczywistością.

Nawet ci najbardziej znani karpiarze jak Finowski, czy nawet i sam Mroczek przyznają, że karpie zaczęli wypuszczać nie z powodów etycznych lub w trosce o rybostan, ale po prostu dlatego, że nikt z domowników nie mógł ich przejeść. Uważam, że takie właśnie podejście do zagadnienia jest nie tylko szczere, ale przede wszystkim poważne i rozsądne. Natomiast natręctwo w eksponowaniu swojej nieuzasadnionej wyższości poprzez wypuszczanie ryb jest przejawem tak zwanego bycia bardziej amerykańskim niż sami Amerykanie.

Wypuszczenie dużego karpia jest też nie tyle gestem, czy darowaniem życia - to brzmi przesadnie - ale po prostu emocją równą wrażeniu, jakiego dostarcza walcząca na kiju ryba. To najzwyczajniej w świecie coś niezwykle przyjemnego. I tylko dlatego, pomimo wszystkiego, co obserwuje się w Internecie, chciałbym każdemu życzyć nie tyle, by złowił życiowego karpia, co miał okazje go wypuścić.

Kolejna rzecz, której się nauczyłem – z pewnością zostanie odebrane to jako przejaw zarozumialstwa - to by nie wierzyć temu, co mówią wszyscy. Nie wszędzie karpie biorą na kulki, nie wszędzie sprawdza się sufix, nie wszędzie dipowanie polepsza brania, nie wszędzie karpie zachowują się jak karpie. Przez cały ten czas nie doczekałem się ani jednego brania na kulkę, za to setki brań leszczy i wiele karpiowych odjazdów tylko na kukurydzę. Nie wystarczyło też, że nie spotkałem nad wodą prawie żadnych wędkarzy, nie wystarczyło, że ci, których spotkałem mówili, iż karp nie bierze, a inni ze zdziwieniem zapytywali – karp? Tak to jakoś jest, że gdzie pięciu powie, że ryba nie bierze, tam pięćdziesięciu nie pojedzie jej łowić. Bardzo chciałbym, aby te ostatnie słowa nie brzmiały jak gloryfikowanie swoich marnych osiągnięć na tle jeszcze gorszych wyników miejscowych wędkarzy. Po prostu miałem dużo szczęścia - taka jest prawda - i byłem okrutnie uparty, co w sumie nienajlepiej o mnie świadczy.

Najważniejszą jednak lekcją, jakiej udzieliły mi wąsale, to by nigdy się nie poddawać i nigdy nie przestawać uczyć. To pustobrzmiące zdanie jest chyba najbardziej konkretnym, jakie napisałem w całych siedmiu stronach relacji. Nie mam na myśli wertowania forów, prasy, czy zamęczania czatowników pytaniami (a już na pewno nie w taki sposób, jak ja zamęczyłem Czytelników), ale po prostu spędzania możliwie jak najwięcej czasu nad wodą. Przez trzy pierwsze lata karpiowania nie złowiłem żadnego karpia. Jeżdżąc jednak nad tę samą wodę przez sześć lat poznałem własne błędy (nie ta zanęta, nie ta jej ilość, nie ten czas nęcenia, nie ten czas łowienia, nie te przynęty) i wreszcie znalazłem odpowiednie miejsce, taktykę i przynęty. A i w tym sezonie popełniłem dziesiątki błędów w trakcie holu niejednego karpia i z pewnością setki innych błędów, o których może dowiem się za następne trzy lata.

Ostatnim i najmniej istotnym mottem (bo utylitarnym), jakie zapamiętałem jest: w wędkarstwie nie ma nic z darmo. Oczywiście nie chodzi o kwestię pieniężną, bo przecież pół worka kukurydzy, która starczyła na cały lipiec, jest tańsze od pięciu kilogramów zanęty karpiowej. Miałem na myśli: pracę, energię, poświęcenie, nieprzespane godziny, targanie sprzętu, zrywanie haczyków, a przede wszystkim cierpliwość, której mi wielokrotnie zbrakło, choć może tego nie widać.

Końcowe akapity brzmią zapewne jak przemówienie z okazji dwudziestopięciolecia komitetu blokowego. Oczywiście słowa te nie są żadną wędkarską mądrością, czy choć godną przeczytania ulotką. Tym bardziej dziękuję tym, którzy pogrążeni w transie sześciu wcześniejszych stron, rozpędzili się aż do strony ostatniej. To oczywiście tylko moja pseudo filozofia i pogląd na temat nowoczesnego wędkarstwa, bo przecież takie jest dzisiaj właśnie łowienie karpi. Mimo to uważam, że na pytania „jak złowić” powinno się udzielać takich właśnie odpowiedzi, które choć mgliste, mają najwyższy stopień konkretyzmu, bo nie koncentrują się na etapie spraw, które istotne nie są. Bo to, czy: kukurydza, kulka, czy robak pachną wanilią, krabem, bananem, czy haczyk zawiązany jest d-rigiem, hing d-rigiem, czy ciężarek jest centryczny czy koncentryczny, a kij domieszkowany węglem, złotem i ornamentowany platyną wydaje się chyba mieć małe znaczenie, o ile wszystko, co robimy, niezależnie też od metody, jaką łowimy, dyktuje nam rozsądek. Nie trzeba przecież przewertować metrów gazet i książek wędkarskich, by nie łowić na metrowej, zarośniętej wodzie gumkami o piętnastogramowych główkach, tak samo nie wrzucać w takie miejsce wiader kukurydzy, gdzie ziarno może tylko skisnąć, by nie nastawiać się z białymi robakami na dużego karpia i ziemniakiem wielkości gruszki na małego. Myślę, że większość spraw to naprawdę tylko kwestia rozsądku i wyobraźni, którą dostrzegamy zawczasu następstwa naszych poczynań. Na szczęście z pewnością znów się mylę i niepotrzebnie tyle filozofuję.

Zresztą dzisiaj i tak już na pewno nic... Oho... odjazd…

Gismo







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1404