Władysławowskie dorsze
Data: 08-09-2006 o godz. 14:45:00
Temat: Morskie opowieści


Jakiś czas temu zadzwonił do mnie Bombel, czy nie wybrałbym się na dorsze? Głupie pytanie - jasne, że bym się wybrał zwłaszcza, że w tym roku nie udało mi się być na nich ani razu. Więc jest nas dwóch, dla zniwelowania kosztów potrzeba jeszcze dwóch. Po pewnych perturbacjach zdecydowali się Kot_Bury i Sacha. Wybór padł na Władysławowo, kuter „Admirał”, do niedawna Łódź Motorowa Sztabu Marynarki Wojennej.



Na dowód, Krzysiek pokazywał nam mosiężną tabliczkę, która wisiała na drzwiach jedynej kabiny. Na tabliczce jak wół było napisane „Kabina Szefa Sztabu Marynarki Wojennej”.

Krzysiek czyli Krzysztof Plewka jest armatorem tegoż kutra. Znany ekipie WCWI (między innym i mi), która się „urodzinowała” jakiś czas temu na wyspie, jako że też do nas przybył, jak na wędkarza przystało. Bo Krzysiek jest również - a raczej przede wszystkim - nawiedzonym wędkarzem, postrzeleńcem, takim samym jak my, a może nawet większym! Zdecydowaliśmy się, że pływać będziemy dwa dni, bo jeden to jakoś tak krótko. Skoro o najważniejszym zdecydowaliśmy to jeszcze wybór kierowcy: padło na mnie i cytrynkę jako główny „gruppenkampfwagen”.

W piątek o 13-ej urwałem się z roboty pozałatwiać jeszcze niezbędne sprawy i oczekiwać z niecierpliwością na ekipę, która miała do mnie dojechać z Wawki. Oczekiwanie się przeciągnęło znacznie, chłopaki dotarli na 18-ą, bo problem korków dał się we znaki. U mnie szybko przepakowali się do cytrynki, no i w drogę na spotkanie przygody. Cały czas w kontakcie telefonicznym byliśmy z Krzyśkiem, który nas oczekiwał i miał odebrać w Redzie, aby następnie poprowadzić do samego Władysławowa. Podróż minęła nam bez większych przygód, jeśli nie liczyć porąbanego objazdu przed samym Gdańskiem. W międzyczasie zajechaliśmy jeszcze coś zjeść, ostrzegam: w „Tokaju” podają potężne porcje firmowe. Pierwsze danie z drugim nie sposób zjeść! Niektórzy (czytaj Sacha i Bombel) nawet samemu drugiemu nie dali rady.W każdym bądź razie w Redzie zameldowaliśmy się ze 30 minut po północy. Krzysiek przyjechał na miejsce zbiórki kilka minut później, przywitaliśmy się, chwilka gadki i w drogę. Zajechaliśmy do samego portu, gdzie od razu zaokrętowaliśmy się na „Admirała”, jako że nie było sensu udawać się na kwatery, bo o 4-ej planowane było wypłynięcie.

Kuter śliczny, sterówka bogato wyposażona, na dole kabina pasażerska, wyposażona w 8 koi. Tak, że mieliśmy gdzie się zdrzemnąć, ale nie tak zaraz - najpierw musiały być nocne Polaków rozmowy. Krzyśka przytrzymaliśmy tak gdzieś do 2.30, potem krótki sen, który w sumie się nieco przedłużył, tak że wstaliśmy jak już się zaokrętowali wszyscy wędkarze. I od razu pierwsza niespodzianka nas spotyka: okazało się, że w tym dniu na „Admirale” mają mieć miejsce Zawody Przyjaciół Wędkarstwa Morskiego. Nietypowe zawody. Dlaczego? Ano dlatego, że jedynymi trofeami były puchary i okolicznościowe medale dla wszystkich wędkarzy, płynących na „Admirale”. Bardzo mi się podobają takie zawody.

Ale wracając do meritum sprawy czyli do dorszowania. Wypłynęliśmy z małym opóźnieniem, bo tak około 5-ej rano. Plan na sobotę mieliśmy bardzo ambitny: szyper czyli Olek razem z Krzyśkiem zadecydowali, że gramy „va banque”, czyli płyniemy po dwucyfrowe dorsze. W związku z czym decyzja była jedyna z możliwych: nowoodkryty wrak Grafa Zeppelina. Dopłynięcie na łowisko zajęło nam 4,5 h. Dodam, że „Admirał” był pierwszym kutrem, który popłynął i namierzył Zeppelina. Odległość od brzegu ponad 43 mile morskie czyli prawie 80 km. Niestety Zeppelin nas rozczarował. Wprawdzie kilka dorszy padło, w tym takie około 4 kg, ale to nie to zważywszy, że wrak jest dziewiczy. Olek stwierdził, że przyczyną tego może być to, iż często ten wrak ostatnio odwiedzali płetwonurkowie i ryba może być przepłoszona. Za to atrakcją mogła być odległość od platform wiertniczych i widok na nie. Skoro Zeppelin nas rozczarował, do pracy zabrał się Olek. Zaczął różne wraki i sobie znane górki odwiedzać, napływał mistrzowsko, precyzja i opanowanie, jak w szwajcarskich zegarkach ( Olek jest najprawdopodobniej najmłodszym szyprem na Bałtyku - ma 27 lat). Chciałoby się powiedzieć „Siła Spokoju”. Na kutrze pada coraz więcej ryby: Bombel złowił, Sacha złowił, a ja nic! Co jest? Niby rutyniarz ze mnie. Nie raz, nie dwa i nie trzy na dorszach byłem, a ja nic! Szybko się wyjaśniło: u chłopaków zadziałało tzw. „prawo frajera” i dlatego łowili. Więc postanowiłem, że ja Im jeszcze pokażę!

Z postanowień co nieco wyszło: po południu również moimi pilkerami zaczęły się interesować dorsze. Pierwszego jak złowiłem, to aż podskoczyłem z radochy. Bo do tej pory to jedynie daninę Neptunowi z pilkerów składałem. Pomyślałem sobie: dobra nasza - jest jeden, to będzie i drugi i tym intensywniej zacząłem wędą machać. Znowu długo, długo nic, a Bombel i Sacha łowią, Kocisko także, co jest? No tak Bombel wykorzystuje na maksa mój stary kołowrotek Mikado Greyhound, kręcioł ma ze 12 lat, a chodzi bezszmerowo i Bombel co i raz ciągnie, między innymi największego dorsza naszej paczki - sztuka prawie 4 kg. Bawił się z nią co niemiara, ale wyciągnął. No więc ja ze zdwojoną energią do roboty się zabrałem. Zdwojoną, bo w międzyczasie załoga po raz drugi podała gorące kiełbaski, zjadłem dwie, to i podwójna energia musiała być.

Energia przydała się, ponieważ w krótkim czasie zameldowały się jeden po drugim trzy dorsze - takie bolki do 2 kg, za chwilę jeszcze jeden. Musiało być spore bydlę - multik dokręcony na maksa, a hamulec co i raz zagra. Już jestem zadowolony, że sztuka wreszcie konkretna,lecz niestety - przedwcześnie, w połowie wody gdzieś tak luz na wędzie. Zwijam do końca, tylko kawałek wargi na kotwicy został. No tak - pierwsza przegrana. Nic to, był jeden taki to będzie i drugi. Godzina machania, kolejne napłynięcia, zmiana miejsc i nic: co jest?? Zwłaszcza, że inni łowią. Szczególną specjalistką była sąsiadka Pani Jola. Ona to dopiero potrafiła ryby łowić! Mąż jej tylko coś podpowiadał, a ona łowiła. Całej męskiej populacji na kutrze złoiła tyłki tak, że aż „wióry leciały”! Niestety „nadejszła” godzina 17-a, trzeba wracać do portu, a przed nami bite 3 godziny płynięcia. Olek dał sygnał do zakończenia łowienia i wracamy.

Po południu fala już się uspokoiła. Do południa dmuchała bita 7-a, stan morza 3-4 był na pewno. Kilka razy wziąłem falę „na klatę” stojąc na rufie, teoretycznie będąc zasłoniętym, ale tylko teoretycznie. Na szczęście kombinezon się spisał i nie przepuścił wody dalej czyli do środka. Przed portem Krzysiek obiecał nam jeszcze, że pokaże, co może „Admirał”, a jest to najszybszy kuter we Władysławowie. Wyciąga ponad 17 węzłów. Niestety plany spaliły na panewce. W jednym z motorów pękły paski klinowe i niemożliwym było, żeby drugi motor nadmiernie wysilić, więc spokojnie sobie dopłynęliśmy do portu. Wędki i sprzęt zostawiliśmy na pokładzie w kabinie ogólnej, bo nie było sensu targać go ze sobą, skoro rano z powrotem będziemy płynąć. Tu trzeba nadmienić, że "Admirał" dysponuje zamykaną kabiną -salonką na dolnym pokładzie (tam, gdzie już wspominane składane koje), tak że sprzęt swój można zostawić bez obawy. W „Domu Chłopa”, gdzie udaliśmy się na kolację - a było już dobrze po 21-ej - Krzysiek powiedział nam, że na jego pokładzie z wyjątkiem TRZECH przypadków, gdzie jeden z wędkarzy drugiemu na koniec rejsu podwędził ryby, nie zdarzyła się kradzież. Coś na rzeczy musi być, skoro gdy się okrętowaliśmy, to w tej salonce na ławach i na kojach leżały wędki wędkarzy, którzy pływali w piątek, a zostali na sobotę, łącznie z całym innym drobiazgiem. Po kolacji udaliśmy się na stancję: w końcu pora się wyspać, a w niedzielę przecież też płyniemy. Na szczęście trochę później, bo o 6.30, więc chwilę czasu na sen mieliśmy.

Zameldowanie na kwaterę, a raczej Kwaterę. Śliczny pensjonat ze wszelkimi wygodami. Urocza małżonka właściciela jeszcze tylko zapytała, na którą chcemy śniadanie, decyzja że na godzinę 6-ą i w kimono.

Budzik zadzwonił o godzinie 5-ej rano. Profilaktycznie ustawiłem, żeby był czas na zwleczenie Kota i Bombla z łóżek, bo oni w tej materii wybitnie oporni są. Sachę zostawiłem w spokoju, bo On stwierdził, że Niedziela to dzień odpoczynku i przemęczał się nie będzie. Przewidywania moje co do pobudki w pełni się sprawdziły i dopiero gdy każdego z delikwentów za nogi z wyrka ściągnąłem i przydzwonili tym i owym o podłogę, w pełni się obudzili. Wprawdzie coś tam o sadyzmie gadali, ale się tym nie przejąłem i udałem spokojnie na śniadanko. W porcie byliśmy na 6.30. Zaokrętowaliśmy się, jeszcze tylko odprawa graniczna i wypływamy. Pytam się Olka jaki plan na dzisiaj? Stwierdził, że dzisiaj będziemy łowić na płytszym akwenie, gdzie dorsza jest więcej, ale drobniejszego. No i faktycznie głębokość łowiska nie przekraczała 40 m, a średnio łowiliśmy na 35 m. Tak na kilku wrakach, jak i na górkach podwodnych, które były najbardziej rybodajne. Niedziela była dla mnie dużo bardziej fartowna. Z racji, że łowiliśmy na płytszych łowiskach, to postanowiłem rozdziewiczyć nową wędkę. Prezent, jaki tydzień wcześniej otrzymałem z okazji 30-ych urodzin. Kijaszek 3 m do 100 g Robinson Elite Hi-Flex. Pierwsze napłynięcie, pierwszy rzut i... jest Pierwsza Ryba. Znaczy kijaszek fartowny, w nagrodę dorsz - wcale niemały - uzyskał wolność. A ja dalej łowiłem sobie. Bywało, że w jednym napłynięciu złowiłem i kilka sztuk, bywały momenty, że nie łowiłem nic. Małe wracały do wody, większe trafiały do pojemnika. Tradycyjnie już po sąsiedzku pani Jola pokazała mistrzostwo.

Niedzielny plan przewidywał znacznie krótsze pływanie - wiadomo powroty, a byli wędkarze i z Augustowa i z Opola, lubelskie też się zaplątało, podobnie Łomża - znaczy pełen przekrój geograficzny kraju. Bardzo sympatyczna ekipa, z każdym dało się porozmawiać, wymienić uwagi i doświadczenia na temat sprzętu, osprzętu i inne. Sobotni niedosyt nadrabiałem dzielnie w niedzielę, łowiąc aż do bólu ramienia. Znowu kilka większych dorszy wybrało wolność spinając się z haka, ale znakomitą większość udało się mi wyholować. W niedzielę morze było znacznie spokojniejsze i nie huśtało tak mimo stale wzrastającej siły wiatru, który pod koniec rejsu przekraczał 9 w skali Beauforta. To mniejsze huśtanie zawdzięczaliśmy osłonie brzegu, który w oddali majaczył. Zbliżała się godzina 15-a, czas spływać, na koniec jeszcze armator z szyprem podsumowali nasze małe zawody. Okazało się, że nie byliśmy tacy najgorsi, plasując się w pierwszej 10-ce czyli: Bombel 6-y, ja 7-y, a Kot 8-y.

Na koniec soboty jak spływaliśmy żegnały nas przepiękne widoki, w niedzielę deszcz i pochmurne niebo. Niestety: co dobre, to szybko się kończy i czas było wracać do domu. Schodząc z kutra zapowiedziałem Krzyśkowi, że tak łatwo się mnie nie pozbędzie, ponieważ już planuję następną wizytę na „Admirale”. Tylko kiedy? Kiedy czasu brak, a planować trzeba z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, bo Olek zapisuje na weekendowe rejsy już na 2007 rok, do końca tego mając pełną rezerwację.

Specjalne podziękowania należą się szyprowi „Admirała” - Olkowi i załodze, która przez noc doprowadziła drugi motor do porządku. My mogliśmy się wyspać, gdy oni pracowali -brrr. Poniżej przedstawiam kilka zdjęć w wykonaniu Bombla.


Krzysiek.


Sacha.


"Moja" po środku.


Kocisko.


Bombel.


Mewy.


Morze.


Olek i Krzysiek.


Pani Jola.


Całą gromadką.

Łowił, pływał i opisał Kiersnowski Artur vel Artur vel Sołtys.
Focił Andrzej Bombola vel Bombel.







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1413