Zanim weźmie amur - cz. I
Data: 06-11-2006 o godz. 16:25:00
Temat: Karpiomania


Są. Tam, w zatoczce pasą się całym stadem. Teraz cichutko! Choć trudno opanować emocje, gdy lśniące z daleka ogony zamiatają powietrze. Marzyło się o tej chwili, ale gdy przychodzi zarzucić między nie przynętę, człowiek naprawdę zaczyna się bać. O matko - one mają ponad metr.



Amur - jedna z tych ryb, o której można powiedzieć, że na temat metod jej połowu powiedziano tak samo dużo, jak mało. De facto artykułów poświęconych amurom wcale nie jest przytłaczająca ilość, bo i znaczna część karpiarzy nieczęsto miewa kontakt z tą rybą. Te zaś, które napisano, przeważnie stanowią replikę wcześniejszych, gdyż wciąż powtarza się te same kwestie i porusza identyczne problemy, z których wciąż wyciąga identyczne wnioski. I z tego właśnie powodu pragnę podzielić się moimi małymi, acz własnymi doświadczeniami, wynikającymi z kontaktu z przerośniętym kleniem. Obiecuję, że dołożę wszelkich starań, by nie powielać tez, które można przeczytać wszędzie. Postaram się też uzasadnić zachowanie wędkarza, tj. wybór techniki, taktyki i sprzętu, zachowaniem amura, gdyż myślę, że jest to bardzo ważne, by wnioski odnośnie wyboru metody nie wisiały w próżni. Aby jednak ktoś, kto zobaczy dwadzieścia stron zdań twierdzących, okraszonych paroma zdjęciami nie pomyślał, że autorem był jakiś wytrawny spec, od razu napiszę, iż każde następne zdanie powinno się tak naprawdę zaczynać od słów „zaobserwowałem, że…” lub wręcz „wydaje mi się, że…”, bowiem są to tylko moje własne przemyślenia i niekoniecznie muszą być one prawdą zawsze i wszędzie. Traktujcie je proszę jak dziennik pokładowy. Na własny użytek jestem zgubnie przekonany o tym, co w nim napisałem i dlatego ton wypowiedzi jest przepełniony duchem niezłomnej pewności; czytelnikowi jednak zalecałbym ostrożność i nieufność w stosunku do wyliczonych tez.

Ile?

Tak pewnie brzmi zasadnicze pytanie, chodzące po głowie każdego z czytających. No właśnie: ile kapitału potrzeba zainwestować, aby skompletować akuratny sprzęt i jak ów sprzęt powinien się prezentować? Przeważnie jest tak, że gdy zamarzy się nam złowić jakąś nową rybę, kupujemy książkę albo zasięgamy porad, lub pogrążamy się w lekturę artykułów (na przykład teraz), następnie wyłuskawszy z tego całego bloku informacji listę zakupów, wydajemy kilkaset złotych, jeśli nie więcej, by jedynie sprawdzić, czy uda nam się złowić choć jedną z interesujących nas ryb. Koszty wejścia są ogromne i niestety przeważnie okazują się być wyrzuceniem pieniędzy w błoto. Mnie zaś zamarzyło się zaproponować taką metodę startu, aby każdy bez ponoszenia zbędnych kosztów ponad zakup odpowiedniego podbieraka, haczyka i żyłki mógł sprawdzić prawdziwość tego, co tu nawypisywałem i przede wszystkim szybko i tanio przekonać się, czy metoda ta leży mu, czy też nie. Przeważnie bowiem tak jak trudno być humanistą i inżynierem jednocześnie, tak samo trudno być dobrym w każdej metodzie połowu. Na własnym przykładzie wiem, że o ile karpiowanie jakoś mi wychodzi, o tyle jestem zerem bezwzględnym w sferze spinningu.

Przede wszystkim należy dosłownie wykrzyczeć „NIE” utartym stereotypom głoszącym, że amurowe wędzisko i kołowrotek powinny być mocarne, drogie i ciężkie. Powinno być bowiem dokładnie odwrotnie. Przede wszystkim kij do połowu amura musi być lekki. Szybko się o tym przekonacie już w trakcie pierwszego holu. Dobrze byłoby również, aby był to kij miękki, amortyzujący kopnięcia, ucieczkę, zrywy. Nic tu po stalowych mieczach i dębowych maczugach. Dobrze również, aby kij był jak najdłuższy, czyli np. 3,90 m, choć ma to mniejsze znaczenie. Co się tyczy kołowrotka to odpowiedni będzie dosłownie każdy model, byleby miał nie tyle dokładną, co szybką i niezawodną regulację hamulca. Czy może to być baitrunner? Może, tylko po co? Niezależnie od opinii co poniektórych, kołowrotki z wolnym biegiem szybko się psują, szczególnie gdy łowimy amury. W trakcie brania amura, który ma czterokrotnie większe przyspieszenie od tej samej wielkości karpia i osiąga ponad 3 razy większą prędkość ucieczki, szpula bowiem nie zawsze kręci się w tę samą stronę, jak to bywa w przypadku nostalgicznych odjazdów karpiowych. Nie ulegajcie, gdy posiadacz taniego baitrunnera mówi: „przeżyłem wiele odjazdów karpiowych i to tych potężnych, wolny bieg działa mi do tej pory”. Kto zakosztował karpiowych łowów wie, jak kołowrotek musi się napracować w trakcie odjazdu. Wyobraźcie sobie jednak teraz, że podczas możliwie najsilniejszego odjazdu dużego karpia ktoś przykłada jeszcze taką siłę, że szpula osiąga prędkość trzy razy większą, zmienia kierunek obrotu, siłą rozpędu zaczyna nawijać żyłkę, by w ułamku sekundy zmienić ponownie kierunek swojego obrotu i z tak samo dużą prędkością ponownie wysnuwać żyłkę. W tym ułamku sekundy chwilowa prędkość obrotu jest sześć razy większa od prędkości najsilniejszego z możliwych karpiowych odjazdów. Dokonywałem kiedyś obliczeń, by sprawdzić, jak wielkie jest to wyzwanie dla kołowrotka. Masa nie wpływa na przyspieszenie, dlatego okazuje się, iż można to porównać do spuszczenia z wysokości prawie trzech metrów dowolnie dużej masy np. fortepianu albo regału z książkami. Kołowrotek musi ten impet odebrać zanim ów mebel sięgnie podłogi. Nie trzeba się naholować dziesiątków amurów, wystarczy jeden, by „spalić” tani baitrunner. Wiem to, bo w mojej jakże krótkiej przygodzie z amurami, te skopciły czterokrotnie moje dwa takie kołowrotki już w trakcie brania, by wreszcie przekonać mnie, że dużo bezpieczniej i taniej będzie chodzić na amura z najzwyklejszym kręciołkiem z dolnej półki. Na szczęście nie od razu biorą duże amury, więc opisany powyżej ekstremalny przypadek odjazdu nad odjazdami jest tylko najczarniejszą z wizji, która jednak kiedyś najpewniej stanie się Waszym udziałem.

Wolny bieg jest pewnym ułatwieniem technicznym, ale tylko w trakcie samego brania, później już jest bezużyteczny. Poza tym, aby działał trochę dłużej niż jeden czy dwa amurowe sezony (lub odjazdy) musiałby naprawdę kosztować kilkaset złotych. Te same funkcje spełni dla nas zwykły kołowrotek o nieco większych rozmiarach za dosłownie 100 zł i wytrzyma znacznie dłużej. Liczba łożysk, przełożenie, rodzaj materiału, z którego zrobiono szpule są kompletnie bez znaczenia. Grunt, by nie było problemów z hamulcem i tym samym szybkim obrotem szpuli. Tak według mnie prezentuje się ideał kija i kołowrotka. I dosłownie tyle na temat sprzętu.
Jednym zdaniem: znając Was, sprzęt do połowu amura już dawno macie. Nie ma potrzeby inwestować w karpiówki, mocne gruntówki, karpiowe kołowrotki, a już na pewno nie w statywy. Przygodę z na szczęście małymi amurami zaczynałem ze szklaną spławikówką i akuratnym do niej bezłożyskowym kołowrotkiem, na który mnie było stać (oczywiście nikomu nie polecam takiego zestawu), nie mniej dzięki temu wiem, że mocny sprzęt jest bezużyteczny. Nonszalancko rzec by można, że amur tak samo bawi się naszym sprzętem niezależnie od tego, czy holujemy go metalowym drągiem, czy bambusowym kijem, czy też kawałkiem trzciny. Prawdą jest też w dużej mierze to, że de facto amur holuje się sam - sam męczy się odjazdami i jednocześnie bezproblemowo podpływa pod brzeg w trakcie powrotów. To, że nie ucieka on w stronę kryjówek, czyni hol prostym i niewymagającym wytrzymałego sprzętu. Potrzeba tylko umiejętności operowania tym, co mamy w rękach, refleksu i uważnej obserwacji zachowania amura przy brzegu. W chwili obecnej amury holuję różnymi kijami: przede wszystkim jest to uniwersalna gruntówka cormorana o ciężarze wyrzutu 20-60 gram, stosowana przeze mnie na łatwych, miejskich zbiornikach (niestety jest to bardzo ciężki kij), do której przykręcam pospolitego jaxona; do przedzierania się przez trzciny zarośniętej i zakrzaczonej wody używam dość dalece odbiegającej od opisanego wcześniej długiego i miękkiego ideału: szklanej dorszówki 1,2 m Jaxona 250 gram c.w., gdyż po prostu łatwiej ją przetransportować przez barykadę roślinności i potrzeba mniejszej sfery przestrzeni otwartej w pasie trzcin podczas holu. Do niej przydatna okazała się Shina z wymontowanym wolnym biegiem; w przypadku zaś połowów karpiowo-amurowych stosuję zbliżone do ideału dwie karpiówki Initi 3,90 m. Z wolnych biegów mogę jedynie polecić to, co ostatecznie sam posiadam, czyli Ticę Sporterę. Natomiast przede wszystkim zachęcam, do używania zwykłych kołowrotków z niskich półek, czyli czegoś, co najpewniej już posiadacie. Przykładem takiej zabawki jest poniższy Jaxon (po prawej), który towarzyszy mi już sześć lat.

Na zdjęciu wygląda dość niepozornie. Oczywiście nie jest to lichy kręciołek, po prostu leżąca obok Tica stosowana przeze mnie do zestawów gruntowych jest bardzo masywna i ciężka. Egzemplarz po lewej waży bowiem pół kilograma i tym samym nie stanowi dobrego wyboru dla tropiciela amurów.

Ogólnie więc sprzęt jest bez znaczenia, byleby nie sprawiał trudności i nie obciążał zbytnio ręki. Nie łudźmy się też - zakup Hutchinsona z przykręconym Shimano nie uczyni z nas łowców i jest w tym jakaś namiastka sprawiedliwości losu. Sprzęt zostawmy bogatym koneserom.

Karpiarzy na pewno i tak nie przekonałem, dlatego należy się spodziewać, że o ile nie sfrustrowali się moją herezją, pewnie już wertują katalogi sprzętu karpiowego, w poszukiwaniu miękkiej, lekkiej karpiówki 3,90 m i nowego big pita. Co kto lubi…

Do wyciągnięcia z wody kilkunastu kilogramów masy ożywionej przyda się już natomiast konkretny podbierak. Nie polecam modeli standardowych, bo są po prostu za małe. Posiadam duży podbierak Jaxona, który zawiódł już na pierwszym z moich amurów. Nie mieścił on po prostu holowanej ryby, która wcale nie była jakimś specjalnym gigantem. Do podbierania amura akuratny będzie podbierak karpiowy. Na uwagę zasługuje model TB Executor, który jest po prostu najtańszy i kosztuje 130 zł. Jest to naprawdę mało, bo podbieraki karpiowe potrafią kosztować - nie wiedzieć czemu - nawet i 700 zł. Executor to moim zdaniem świetny podbierak, jest przede wszystkim lekki. Ta ostatnia cecha przyda się Wam w kilku pierwszych holach, zanim przyjdzie wprawa i umiejętność oceny, czy należy już chwytać za podbierak, czy raczej tą samą ręką wyregulować hamulec przed kolejnym odjazdem. Polecam zwrócić uwagę na to, by ramiona podbieraka miały 92 cm długości. Będzie to po prostu większy model. Dużym podbierakiem znacznie łatwiej podebrać każdą, także małą rybę.


Tyle potrzeba do szczęścia. Opcjonalny dodatek stanowi siatka do przechowywania zdobyczy.

Niektórzy miewają przysłowia: „50 % sukcesu to sprzęt, a drugie 50 % to umiejętności. No to 50 % już mamy”. Niestety nic z tego - gdyby tak było, to 25 % całej wędkarskiej braci łowiłoby regularnie okazy wszelkiej maści. Ano tak nie jest. Trzeba rozumieć biologię ryb, które zamierza się łowić, rozumieć przyczyny, dla których taktyka jest taka, a nie inna, nie wystarczy też wiedzieć, ale trzeba rozumieć i przez to na każdym kroku wykorzystywać wyobraźnię. Tak naprawdę to tu drzemie całe 100 %. Żeby nie być gołosłownym i nie poprzestawać na tak pięknych, wzniosłych metaforach, jeśli tylko pozwolicie, postaram się, stosując już znacznie bardziej konkretne niż w przypadku sprzętu sformułowania, pokazać, co to właściwie oznacza w praktyce.

Zanim weźmie amur, czyli czego się nie bać

Łowię głównie w dwóch jeziorach, gdzie populacja karpi jest znacznie większa niż amura. Jednak ilość brań amurów stanowi przy tym około trzeciej części brań, co uważam za dowód tego, iż amur jest prostszą zdobyczą od karpia. Dlaczego tak się dzieje? Przede wszystkim jest to ryba, której zapotrzebowanie energetyczne jest wielkie jak ona sama. Dorosły osobnik zjada dziennie - według różnych ocen - pokarm w dużej mierze pochodzenia roślinnego w ilości od 60 do 130 % masy swego ciała, zależnie od temperatury. Nieprawdą natomiast jest to, że gdy amury wpłyną w łowisko, nie ma już szans na brania karpi. Niektórzy nawet twierdzą, że amury „wypychają” karpie z łowiska. Nic takiego nie zaobserwowałem. Gdy w łowisku były dwa stada - stado karpi i amurów, jednocześnie brały oba gatunki, przy czym więcej holowałem karpi. Podobnie ma się kwestia relacji amur-leszcz. Prawdą jest natomiast, że czas, w jakim możemy liczyć na brania, ulega znacznemu skróceniu, bo amury szybko czyszczą łowisko z zanęty. Z zanikiem brań karpi (często całkowitym) mamy do czynienia tylko wówczas, gdy populacja amura jest porównywalna lub większa od populacji karpia. Znacznie szybciej przemieszczający się i szybciej żerujący amur wyprzedza wówczas w konkurencji pokarmowej karpia.

Amury pływają zawsze stadami i pustosząc kolejne miejscówki, ciągle przemieszczają się po wybranych trasach. Znalezienie owych tras to punkt kluczowy. Bez jego zrealizowania praktycznie nie ma sensu w ogóle brać się za nęcenie. O ile w przypadku karpia, który nie zawsze przejawia swoją obecność spławami lub bąblowaniami, bądź spławia się w miejscach, gdzie w ogóle nie żeruje (np. nad trzydziestometrowymi dołami), o tyle w przypadku amurów ich znalezienie jest dużo prostsze. Zacząć należy od płytkich zatok bogatych w roślinność. Głębokość może być tam nawet mniejsza niż 1m. Mojego „najpłytszego” amura zaciąłem na wodzie o głębokości 60 cm. Amury najchętniej żerują w płytkich zatokach według moich obserwacji szczególnie popołudniami. Czym przejawiają swoją obecność? Przede wszystkim wystawianiem mięsistych ogonów ponad powierzchnię wody. Dzieje się tak, gdy głębokość wody jest mniejsza od długości ryb, które żerują pasąc się na podwodnych łąkach. Inne oznaki ich obecności to serie licznych spławów, zamąceń wody, marszczenia powierzchni wody i w końcu serie bąblowań. Każde z tych zjawisk będących przejawem obecności amura zdecydowanie różni się od tego, co pokazuje nam karp lub całe stado karpi. Przede wszystkim w przypadku karpi mówimy o pojedynczych spławach, pojedynczych zawirowaniach, marszczeniach powierzchni wody. W przypadku amura wszystkie przejawy jego obecności należałoby kilkakrotnie przemnożyć. Zawsze są to bowiem serie chlupnięć, odgłosów, pojawiające się w wielu miejscach jednocześnie bąble powietrza w bardzo dużych ilościach. Czasem mamy także do czynienia z pokazywaniem grzbietów, gdy stado się przemieszcza, a zwłaszcza odpływa z żerowiska. Ewidentną oznaką żerowania amura są również odgłosy łamania trzcin oraz widok tak niszczonej roślinności przybrzeżnej przez jakaś tajemniczą siłę spod powierzchni wody. Jestem przekonany, iż każdy bez problemu odróżniłby żerujące czy wędrujące amury od spławiających się karpi.

Nie każdą jeziorową zatoczką, która podoba się wędkarzowi, zainteresują się jednak amury. O tym, czy dane miejsce jest odwiedzane przez wielkołuskie ryby, najlepiej przekonać się odwiedzając zatoczki kajakiem. Gdy sprawdzałem 4 sąsiadujące ze sobą zatoki, okazywało się, że choć były podobne do siebie, amury interesowały się tylko jedną z nich. W gorące dni zawsze stały przy powierzchni i blisko trzcin nie żerując. Gdy podpływałem kajakiem płoszyły się, jednak po chwili powracały na swoje stanowiska. Co decydowało o tym, że akurat ta zatoczka przypadła im do gustu? Amury zdecydowanie preferują najcichsze miejsca, jak najbardziej oddalone od plaży, rzadko odwiedzane przez środki pływające, zarośnięte, koniecznie płytkie, zdecydowanie bardziej piaszczyste niż muliste, bez dojścia z brzegu do wody. To, że znajdziemy wygrzewające się stado, nie znaczy jeszcze, że któregokolwiek z jego członków złowimy. Powszechnie wiadomo, że wygrzewające się amury w ogóle nie myślą o jedzeniu, a już na pewno nie tym podanym z dna. Próba podejścia ryb z przynętami pływającymi może z kolei wyrządzić więcej złego niż dobrego. Na całe szczęście stado wygrzewa się tylko w najgorętszą porę dnia. Pozostały czas spędza na żerowaniu i dlatego zlokalizowawszy miejsce, gdzie ryby się wygrzewają, możemy być pewni, że doczekamy się w nim pięknych odjazdów. Należy wyciągnąć jeszcze jeden wniosek, który przypomnę później. W okresie chłodniejszych bądź pochmurnych dni siłą rzeczy amury mniej czasu spędzają grzejąc swoje stare, wielkie ości, a więcej żerując. Dlatego z nastaniem września zapominam o karpiach, a marzę o amurach. Podobnie i na wiosnę.


Mieszkaniec trzcinowisk. Wziął tuż za kijem.

Gdy dana miejscówka zostanie opustoszona, ryby przenoszą się dalej. Zauważyłem przy tym, że w zbiorniku bardziej obfitym w roślinność amury chętniej się przemieszczają w trakcie żerowania na nowe miejsca, przez co sycą się roślinnością, nie dewastując swoich ulubionych miejscówek. Ich żerowanie w takim miejscu jest przez to dużo bardziej spokojne i ciche. Uważam, iż bardzo prawdopodobne jest, że zastosowawszy niewłaściwe zestawy, które skutecznie uniemożliwią rozpoznanie brań, możemy doświadczyć zdarzenia, iż amury wręcz bezszelestnie wyczyszczą naszą miejscówkę zostawiając nas z parą zarzuconych, czekających na cud przynęt na ogołoconym dnie i do tego z mylnym przeświadczeniem, iż wrzucona zanęta wciąż czeka na karpiowate ryby. Z kolei w ubogim w pokarm zbiorniku żerowanie jest znacznie bardziej agresywne. Z dna uchodzą pęcherzyki powietrza w takich ilościach, jakby ktoś silnik spalinowy zapuścił. W mulistej wodzie liczne są też „uciekające” sznury pęcherzy i kilkunastometrowe smugi na wodzie przechodzące w ukośne fale.

Przemieszczające się stado również bardzo łatwo wytropić. Podczas wędrówki amur nie żeruje. Niezależnie od głębokości wody, amury raczej przemieszczają się przy powierzchni i po linii prostej, robiąc dużo hałasu, spławiają się pokazując grzbiety. Słowo „raczej” jest chyba na miejscu i dotyczy głębokich lub ubogich w pokarm akwenów. W zbiorniku, który niemal cały pokrywa dywan roślinnośc,i amury nie muszą pokonywać dużych dystansów, by odwiedzić swoje miejscówki. Przemieszczają się wówczas zawsze bliżej dna. Nieprzypadkowo mówię też o linii prostej. Jeżeli zaobserwujemy stado i określimy kierunek jego wędrówki, to przede wszystkim potrafimy ocenić, gdzie znajduje się miejsce żerowania stada. O ile po drodze nie ma żadnych porośniętych płycizn, to amury po prostu płyną w linii prostej do przeciwległego brzegu. Odkrywszy trasę wędrówki, odkrywamy jednocześnie miejscówkę i co bardzo istotne - stałą miejscówkę. Nie wiem czy trafnie, ale przyrównałbym amury do automatów, które ciągle pływają tak samo i w tym samym celu, zachowując nawet grafik czasowy. Nie znam jednak przyczyny, dla której stado postanawia przerwać żerowanie i wyruszyć w stronę kolejnej stołówki. Nie zawsze bowiem dewastują one obfite w pokarm miejsce. W miarę zbliżania się do miejscówki przestają spławiać się i marszczyć powierzchnię wody. Z pewnością położenie zestawów gruntowych na trasie ich wędrówki nie zaowocuje braniem, bo żarłoczne osobniki żerują tylko tam, gdzie ilość pokarmu jest wystarczająca, by zaspokoić ich apetyt. Ryby te nie tracą po prostu czasu na żerowanie w miejscach niepewnych. Nie umiem niestety powiedzieć nic na temat zestawów powierzchniowych ustawionych na trasie wędrówki stada. Do zestawów z przynętami pływającymi po powierzchni jestem przede wszystkim bardzo uprzedzony. Uważam, że jest sens stosowania takich przynęt tylko wówczas, gdy oprócz tego zastosowany zostanie ciężarek położony na dnie utrzymujący przynętę w miejscu. Przerzucanie bowiem przynęty, która spychana przez wiatr ciągle oddala się od miejscówki jest ogromnym błędem, co wyjaśnię za chwilę. Ogólnie więc zestawy stawiać należy tylko w miejscach, gdzie ryby te żerują - przeważnie są to brzegi. Z kolei łowienie na przecięciu trasy stada, o ile głębokość łowiska była stosunkowo spora, nie przynosiło mi nigdy efektów. Co innego, gdy stado przemieszcza się po niespełna metrowych płyciznach - wówczas z pewnością zauważy i zainteresuje się wrzuconym ziarnem.

c.d.n.

Gismo







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1453