Zanim weźmie amur - cz. IV
Data: 10-11-2006 o godz. 07:00:00
Temat: Karpiomania


Z powyższego opisu wynika, i takie jest też moje zdanie, że łowienie amurów i karpi to zasadniczo dwie odrębne sprawy, które łączy tylko podobny sprzęt i podobne przynęty.



Amur i karp

Uważam, że bardzo trudno jest się nastawić jednocześnie na oba gatunki.Przede wszystkim dlatego, że proporcje sypanego ziarna są inne, miejsca żerowania są inne i w końcu same zestawy oraz sygnalizacja brań też nieco się różnią. Karpie preferują miejsca gwarantujące im schronienie i najlepiej jeszcze smakowity pokarm, czyli wszelkie zwalone drzewa, paliki porośnięte małżami. Amury zaś wolą płytkie zatoczki z nagrzaną wodą, obfitujące w pokarm niekonieczne o najwyższych walorach smakowych. Bardzo rzadko się przy tym zdarza, by miejscówka karpiowa była jednocześnie miejscówką amurową, choć jest to oczywiście możliwe. Przykładem są właśnie plaże, które jako miejsca często obsypane małżami przyciągają oba gatunki. Moim zdaniem należy się nastawić albo na karpia albo na amura. Rachunek jest bowiem prosty. Jeżeli zastosujemy technikę karpiową nęcenia delikatnego i wybiórczego, to albo nie doczekamy się brania amura albo co najwyżej zwabimy stado niewielkich osobników. Jeżeli natomiast na karpiowej miejscówce zastosujemy technikę obfitego nęcenia, to najpewniej przepasiemy karpie, które nasycone wrzuconym ziarnem odpłyną i pozostawią nie wyjedzone resztki, psując miejscówkę.


Na karpiowych zasiadkach i karpiowe zestawy też biorą amury.

Ostatnie lato spędziłem goniąc głównie za karpiami. Wybrałem do tego celu miejsce leżące nieopodal zatoczki, o której wiedziałem, że wygrzewają się tam karpie i amury. Zestawy gruntowe kładłem jednak tak, iż amurowych brań doczekać się nie powinienem. Licząc od brzegu, pięćdziesiąt metrów w głąb jeziora ciągnął się pas rogatków, z jednoczesnym powolnym spadem dna. W miejscu, gdzie kończyła się polana roślinności, głębokość sięgała trzech metrów. Zestawy kładłem jednak trochę dalej, tj. 60 metrów od brzegu, gdzie znajdowały się ośmiometrowe i dwunastometrowe doły. W miejscach tych często zdarzały się brania karpi z opadu.
Któregoś dnia, gdy pozbawiony mocnej i dalekosiężnej procy siłą rzeczy zostałem zmuszony do łowienia bliżej brzegu, położyłem zestawy tuż za pasem zielska, czyli na trzymetrowej płyciźnie. Po dwóch godzinach walczyłem z metrowym amurem. Problem ten wymaga to trochę dłuższego komentarza. Zarówno karpi jak i amurów szukamy zaczynając od miejsc płytkich, gdzie istnieje szansa na spotkanie obu gatunków. Łowiąc w głębokim jeziorze polodowcowym zauważyłem, że karpie lubią głębokie miejsca, a szczególnie spady dna, toteż najszybciej doczekać się ich brań można właśnie w miejscach takich, jak opisałem. Nęcąc ręczną procą z brzegu tylko część sklejonego ziarna umieszczamy w odległości promieniowej, o ile nasza proca w ogóle umożliwia rzuty na 60 metrów. Swoją wykonałem z metalu i zaopatrzyłem najsztywniejszymi gumami stonfo. Przeważnie dużą ilość ziarna rozsypujemy na drodze do miejscówki, gdzie kładziemy zestawy. W tym przypadku była to płycizna, leżąca 50 metrów od brzegu, gdzie skończył się już mur zielska, a nie zaczął jeszcze spad dna. Miejsce to nęcone przez trzy miesiące zwabiło amury, które pewnie regularnie je odwiedzały, nie schodząc jednak w kierunku spadów. Brania nie miały więc miejsca, gdyż zestawy leżały nie tyle 10 metrów za daleko, lecz prawie 10 metrów za głęboko.

Osobiście zdecydowanie preferuję łowienie amurów nad czysto karpiowe zasiadki. Jest to przede wszystkim prostsza zdobycz, nęcenie pochłania mniej funduszy. Wybierając się na karpie walczyć musiałem nie tylko z rybami, które i tak rzadko kiedy raczyły żerować, ale przede wszystkim z ciężarem sprzętu, który ledwo mieścił się w samochodzie i dosłownie każdą zawadą znajdującą się w zasięgu wzroku. Na amury, wykluczając te złowione w trakcie karpiowych wypraw, chodzę z dwoma podpórkami, jednym kijem, wiadrem ziarna, podbierakiem i lornetką. Hol amura jest znacznie bardziej emocjonujący, gdyż właściwie odbywa się przy brzegu i na własne oczy widzimy, na co stać masywną torpedę. Hol też w większej mierze zależy od wędkarza, a nie jak w przypadku karpia od tego, co ów spryciarz wymyśli.


A jednak, żeby nacieszyć oko wyholowanym amurem należy zastosować się do kilku reguł i wciąż zachowywać cierpliwość, gdy...

Gdy amur już weźmie, czyli czego się bać

W zależności od techniki połowu, na jaką się zdecydujemy, możemy albo od razu trafić na branie amura (co miałby miejsce na przykład w przypadku tropienia stada ze spławikiem) albo wyholowawszy kilka leszczy lub karpi dopiero za którymś razem doczekać się pełnołuskiej torpedy (jak to przeważnie bywa w przypadku gruntowych połowów metodami karpiowymi). Po szybkim odjeździe lub po prostu zacięciu niemrawego brania spławikowego z pewnością zdziwi nas stawiany przez rybę opór. Leszcz, może większa płoć - tyle powie nam rozum, który stwierdzi, że na haczyku wisi coś pokroju kartki papieru, coś, co ewentualnie czasem z lekka kopnie w charakterystyczny dla niewymiarowych szczupaków sposób. Gdy jednak owe coś podpłynie wreszcie do brzegu, przede wszystkim należy opanować emocje, kiedy zorientujemy się, że odległość punktu, w którym żyłka znika we wodzie, a zawirowań powierzchni wody marszczonej ogonem przekracza metr. Myślę, że wewnętrzny spokój przyda się zanim wspomniana kartka papieru obróciwszy się w jednym mrugnięciu oka o 180 stopni, zagotuje wodę i ogonem grubości bokserskiego ramienia, narobiwszy hałasu rozpędzi się w poetycką otchłań.

Pamiętam pierwsze branie. Najpierw usłyszałem wypinający się swinger, dopiero po ułamku sekundy zaczął piszczeć sygnalizator, a gdy spojrzałem na szpulę jeszcze przed zacięciem, ta ku mojemu zdziwieniu kręciła się w przeciwną stronę. Odczekawszy, aż szpula zacznie się zachowywać bardziej konwencjonalnie - zacinam. Coś jest, ale nieproporcjonalnie małe w porównaniu z wyobrażeniem, jakie urosło w mojej głowie po tak widowiskowym braniu. Bez problemu daje się podciągnąć pod brzeg. Zerkam z zaciekawieniem we wodę, a z niej wyłania się szeroka, czarna kłoda, która nagle ożywszy ochlapała mnie wodą i wyskoczyła na kilkadziesiąt metrów w głębinę, by po chwili znów biernie dać się podciągnąć pod brzeg. Następne kilkanaście minut to kilkanaście identycznych odjazdów, które rodziły pytanie, czy amur w ogóle zna pojęcie zmęczenia, a które de facto dopadło mnie gdzieś w okolicy „naszego” odjazdu.

Dziś już nieco inaczej podchodzę do holu amura, stosuję inne sygnalizatory, inną technikę holu. Wówczas była to moja pierwsza torpeda, na której okrutnie mi zależało, więc starałem się za wszelką cenę zachować cierpliwość i nie dokręcać hamulca, ani nie spieszyć się z podbierakiem. Ta ostatnia uwaga dotycząca podbierania amura jest jednak i zawsze będzie aktualna. Większość amurów, które wywalczyły sobie wolność, po prostu miała szczęście, bo trafiła na niecierpliwych łowców. Mam zasadę, której czasami staram się trzymać: „Po podbierak sięgać dopiero wówczas, gdy ryba leży na powierzchni wody”. O dziwo takie postępowanie nie jest wcale niehumanitarne, a nawet bezpieczne dla ryb. Tak wycieńczony amur, umieszczony w obszernej siatce, po krótkim czasie odzyskuje siły i zaczyna rządzić w wodzie. O siatkach odpowiednich do przetrzymywania amura też warto co nieco napisać.

Siatka do przetrzymywania amura nie powinna mieć typowych oczek. Są 3 istotne tego powody. Po pierwsze siatka taka szybko się niszczy. Karpie i amury przechowywane w tego typu siatkach zahaczają o materiał kolcami swoich płetw, szybko robiąc w niej dziury. Drugi powód to fakt, że niszcząc siatkę ryby same się kaleczą, a tego z pewnością należy za wszelką cenę uniknąć. I w końcu trzeci powód: tradycyjna oczkowana siatka działa jak depilator dla łusek amura, który odzyskał siły.


Jest różnica?

Dlatego dużo lepsze są zawodnicze siatki o materiale tak gęstym, że kolce płetw ani łuski nie są w stanie się o niego zahaczyć. Taka siatka ponadto wewnątrz jest bardziej przyciemniona, uspokaja rybę. Przykład omawianego produktu o długości prawie trzech metrów oferuje np. Jaxon.

I dopiero wówczas, gdy amur odzyska siły przystępuję do sesji zdjęciowej, dopiero tak ożywioną rybę wypuszczam. Czyli odwrotnie niż w przypadku karpi, gdzie opłaca się fotografować zmęczoną, niewyrywającą się z objęć wędkarza zdobycz. Jeżeli zależy nam na wypuszczeniu amura lepiej poczekać, aż odzyska siły, gdyż z pewnością jest bardziej wrażliwy na niedobór tlenu od karpia. Sesja zdjęciowa również powinna być krótka, najlepiej też polewać w jej trakcie skrzela ryby wodą. Istotne jest też, by była to jedyna sesja. Dla amura, który odzyskuje siły, jego kilkakrotne wyciąganie z wody w celu wykonania pojedynczych zdjęć i wkładanie z powrotem, by odpoczął przed kolejnym zdjęciem, jest po prostu zabójcze.

Natomiast w trakcie holu strategia czekania, aż amur pokaże brzuch, ma swoje proste uzasadnienie. Nie zawsze bowiem hol amura to tylko odjazdy i powroty. Czasem amur pływa po prostu wzdłuż brzegu sprawiając wrażenie, jakby był już wykończony i tylko czekał na podebranie. Jednak na widok włożonego do wody podbieraka natychmiast wyrywa się w głębinę, często wygrywając w ten sposób walkę. Z czasem można nauczyć się wyczuwać, że ryba jest już „gotowa” mimo, że wciąż odważnie jeździ na kiju, ale następnego odjazdu już nie wykona. Jednak kategorycznie zalecam cierpliwe czekanie na widok białego, grubaśnego brzucha.

Zasadniczym problemem w trakcie holu jest zdążyć wyregulować hamulec. Wędkarz przeważnie niczego się nie spodziewa po dziwnie małej rybie, która w ogóle nie stawia oporu. Dopiero, gdy zobaczy, z czym tak naprawdę ma do czynienia, lub wręcz nie zdąży zobaczyć, okazuje się, że jest już za późno. Wcale jednak nie musi tak być. Stosunkowo łatwo bowiem stwierdzić już w pierwszych sekundach niemrawego holu, z jaką rybą mamy do czynienia. Kto holował karpie wie, iż stawiają one dość jednostajny opór z łagodnym, miękkim pulsowaniem. W przypadku amura opór jest mniejszy, ryba idzie po linii prostej do brzegu, natomiast zdarzają się przy tym, niestety nie zawsze, bardzo sztywne kopnięcia, po których wędkarz odnosi wrażenie, iż holuje rybę na nierozciągliwej plecionce, która przekazuje każde kopnięcie. Wrażenie z tego etapu holu przyrównałbym bardziej do holu 2 - 3 kilogramowego leszcza, niż odpowiedniej wielkości karpia.

Mam dwie techniki holu amura, zależnie od miejsca, gdzie hol ten się odbywa. Miejsca takie, wzbijając się na giewonty swojej elokwencji słownej, podzieliłbym na prostsze i trudniejsze. Te pierwsze to pozbawione wszelkich zawad, trzcin, nenufarów, czy nawet kąpiących się ludzi miejscówki. Drugie to ich dokładne przeciwieństwo - brzeg porośnięty trzciną, nenufarami oraz miejsca w okolicy plaż. Jeżeli nasza miejscówka jest wolna od wszystkiego, co tylko może utrudniać nam hol, nie powinniśmy się spieszyć. W takim przypadku ustawiam hamulec na minimalnie mały opór, tylko tyle, by móc podciągać rybę pod brzeg i jednocześnie nie musieć regulować hamulca, gdy ta odjeżdża w głębinę. Hol w takiej sytuacji jest bardzo długi i przeważnie kończy się splątaniem z zestawem drugiego kija lub też zestawami łowiących obok wędkarzy. Więc lepiej pomyśleć wcześniej o tym, by łowić samotnie, co ma uzasadnienie również w kwestii zachowania ciszy na brzegu, a szczytówkę swojej drugiej wędki włożyć po braniu do wody, celem ułożenia żyłki na dnie.

Techniki takiego holu nie powinno się stosować, jeżeli w miejscu, gdzie ciągniemy rybę jest sporo zawad. Prawdą jest, że amur nie walczy tak, jak robi to karp. Nie jest spryciarzem, szukającym choćby małej gałązki, o którą mógłby oplątać żyłkę. Jedyna jego technika opiera się na sile i porywczości. Będąc dużą rybą potrafi jednak narobić sporo bałaganu, dlatego rzadko zdarza się wyciągnąć amura bez dodatkowego obciążenia, które mimo wszystko zawiesił po drodze na żyłce. Gruba, a przede wszystkim odporna na przetarcie żyłka jest więc bardzo ważna przy wyrywaniu nenufarów czy trzcin. Wprawdzie amur nie ucieka w zawady, co pewnie wynika z jego natury (w przeciwieństwie do karpi nie żyje on w kryjówkach, które są dla karpia synonimem bezpieczeństwa), ale czasem wykonując odjazd w pewnym sensie „myli kierunki” i zamiast uciekać na głęboką wodę, ucieka na przykład po skosie w trzciny.

W okolicy plaż i zarośniętych miejsc holuję amura ciągle regulując hamulec. Z pewnością nie jest to fachowe podejście, ale istotne jest, by w tym przypadku skrócić maksymalnie czas holu, tj. szybciej męczyć rybę. W trakcie podciągania amura dokręcam hamulec i trzymam wędzisko pionowo. Gdy ryba ożywa przy brzegu szybko rozregulowuję hamulec, jednocześnie łukiem sprowadzając kij do pozycji chwilowo prawie poziomej, z lekkim skosem do góry wraz z kolejnymi metrami, na które wyrywa się amur, po czym podnoszę powoli do góry na zwolnionym hamulcu. Daje nam to na kiju 3,90 m zysk w postaci 5,5 metrów drogi, jaką musi pokonać amur. Startujący z przyspieszeniem 4 m/s dorosły przeciwnik pokona ten dystans w przeciągu dokładnie 1,7 sekundy. I tyle musi nam wystarczyć na wyregulowanie hamulca. Dodatkowym amortyzatorem jest w tym momencie rozciągliwa żyłka. W tym przypadku holuję więc amura ciągle zmieniając nastawy hamulca kołowrotka. W przeciwnym razie ilość wyrwanych liści czy łodyg moczarki mogłaby w końcu zadecydować o tym, że walkę wygra amur. Warto w ten sposób skracać czas holu też wówczas, gdy łowimy w okolicy plaż. Chodzi po prostu o bezpieczeństwo kąpiących się. Możliwe, że czyta się tę prozę dość nostalgicznie, w praktyce wszystko to dzieje się w przeciągu ułamków sekund. Myślenie ma przyszłość i jest podstawą każdego działania, jednak kończy się w raz z pierwszym odjazdem - wówczas nie ma czasu na przemyślenia, a jedynie impulsowe odruchy.

Kwestia zachowań amura w pobliżu plaży to także odrębna historia. O ile w cichej zatoczce amur nie stawia prawie żadnego oporu podczas pierwszego podprowadzania do brzegu, a jeszcze przed braniem nie płoszy się niczym, co dzieje się nad jego głową, o tyle zacięty w pobliżu kąpiących się ludzi, niemal natychmiast szaleje na kiju i po skosie ucieka w przypadkowym kierunku reagując na każdą łódkę, rower czy cokolwiek innego, co pojawi się nad jego głową. Wydaje mi się, że nagle wszystko, na co wcześniej nie zwracał uwagi, okrutnie go płoszy. Ryba strasznie panikuje, a gdy obrawszy przypadkowy kierunek ucieczki wyrywa się wprost w kąpiący się tłum, robi się naprawdę gorąco. W takim przypadku za wszelką cenę należy z dokręconym maksymalnie hamulcem siłowo ciągnąć rybę, by nie dopuścić do sytuacji, gdy ta znajdzie się w kąpielisku. Wyholowanie zdobyczy jest w tym momencie nieistotne. Liczy się bezpieczeństwo kąpiących się!

I tak oto zanudziłem Was czymś, co w praktyce jest najciekawsze, relacjonując przy okazji chyba wszystko, co tylko przypomniało mi się z moich amurowych przygód, bo od wędkarzy wiadomo mi, że ich największym problemem nie jest zwabienie stada czy nawet zacięcie ryby, lecz jej wyholowanie, co w przypadku wielu innych gatunków jest rutyną. Przede wszystkim trzeba ufać sobie i swojej cierpliwości. Raz zdarzyło mi się holować amura w otoczeniu grupki gapiów - mankament łowienia w okolicy plaży. Zza pleców wciąż płynęły dobre rady odnośnie tego, jak postępować. Ale jeszcze wcześniej pierwszy z kibiców w chwili, gdy podciągnąłem rybę pod brzeg, podbiegając chwycił za mój podbierak i włożywszy go do wody wykrzyczał: „Aleee luuuj! Weź go naprowadź”! Tymczasem pomyślny hol trwał jeszcze kilkanaście minut i zaowocował kilkunastoma odjazdami, zakończonymi splątaniem wędek i wyrwaniem kiści grążeli. Walka miała się dopiero rozpocząć.

Posłowie

Gdy kupowałem niegdyś wędkarską prasę w nadziei, że wreszcie dowiem się czegoś nowego, czegoś istotnego, a przede wszystkim zaspokoję pustkę dziesiątek pytań, na które odpowiedzi nie znałem, okazywało się, że wśród stu stron nabytej gazety w rzeczywistości ulubionym przeze mnie gatunkom poświęcone są (znowu!) ledwo dwie strony. Po odjęciu malowanego dużymi literami, oddzielonego jeszcze większym marginesem tytułu, dalej sporych fotografii i jeszcze większych reklam, zamiast dwustronicowego artykułu pozostawała parozdaniowa ulotka, która z resztą - w owszem innej formie i podpisana przez innego autora - była jednak publikowana już dziesiątki razy w numerach wcześniejszych. Był to jedyny i zdecydowanie wystarczający powód, by zaniechać kupowania wędkarskiej prasy. Wiadomo - teksty te pisane są na zamówienie, autor nie zawsze ma wenę twórczą, nie zawsze ma materiał, czas, a przede wszystkim ma możliwość napisania wszystkiego, co pragnie i wie, z powodów ograniczeń, jakie narzuca redakcja czasopisma. Możliwe też, że nie zawsze ma odpowiednią do tego wiedzę, co jednak wolałbym zostawić osobistej ocenie czytelników tychże gazet, tak jak Wam - w zgubnej nadziei, że jednak dobrnęliście do tego miejsca - pozostawiam ocenę tego, co nabazgrałem. W każdym razie brakło mi zawsze wielostronicowych artykułów, po których nie pozostawałby niedosyt czy niezaspokojony przedsmak po tym, co spodziewało się zgłębić, by jedynie znów dowiedzieć się tego, co każdy wie już od wielu, wielu lat albo przeczytać po raz kolejny, że wszystko zależy od wszystkiego (ale nikt nie podaje, jaka jest ta zależność), albo że nie ma reguły i dlatego trzeba ciągle eksperymentować w zależności od panujących na łowisku warunków. Faktycznie - samemu trudno byłoby wpaść na tak genialne wnioski! Potrzeba do tego kupić gazetę...
Najgorsze w tym wszystkim, że bywają coraz częściej artykuły ograniczające się po prostu do powielenia tej i paru innych złotych myśli. Zgodzę się, że prawdą jest, iż wszystko zależy od wszystkiego, jednak prawda ta jest kompletnie bezużyteczna, więc po co wciskać ją na siłę co kawałek w tekstach z działu „Metody i sposoby”? Można te dwie linijki tekstu wykorzystać na coś bardziej konkretnego. Oddałbym cały strych kiedyś kupionych przeze mnie gazet, aby wreszcie przeczytać pierwszy, wyczerpujący artykuł, dotyczący karpia czy amura. Mam też świadomość, że moje śmieszne próby napisania czegoś tak przeze mnie oczekiwanego, co sam latami miałem nadzieję przeczytać, pewnie się nie powiodły i wyszedł z niniejszego tekstu jedynie długi, nudny, bezużyteczny i zasługujący na podobne szyderstwo stos dwudziestu kartek pewnie / 24 – przypis Redakcji;)/ i tak pozłacanych podobnymi myślami, z których może ktoś ambitny sporządzi kiedyś osobistą notatkę, by otrzymać - w istocie rzeczy – „gazetowy artykuł”.

Na krytykę zasługuje z pewnością moja niekonsekwencja - omawianie haczyków i nagły półstronicowy wywód na temat kukurydzy, opis spławika, z wtrąceniem wyrwanej z kontekstu wzmianki o metodach gruntowych, z ponownym powrotem do omawiania haczyków, kilka zdań na temat holu amura, a tu znów coś o siatkach do jego przetrzymywania i kontynuacja wątku poprzedniego. Był to z mojej strony w dużej mierze zamierzony bałagan, który siłą rzeczy zmusza do kilkakrotnego przeczytania tekstu ze zrozumieniem. Z doświadczenia wiem, że kupując wędkarską książkę napisaną fantastycznie i dobrze pomyślaną, mogę ją po jednorazowym przeczytaniu podzielić na fragmenty, które przeczytam jeszcze kilkanaście razy i takie, których już nigdy nie dotknę, bo np. nie łowię w rzece albo nie posiadam takiego albo innego zbiornika. Dużo na tym zawsze traciłem z własnej winy. Nie chciałem więc, aby cały artykuł był listą poleceń: gdy spełniony jest warunek łowiska A, użyj sprzętu B, z zastosowaniem metody C. Gdy bowiem taktyka nie przyniesie rezultatu właściwie pozostanie tylko poddać się, napisać trochę słów krytyki do autora tekstu i zapomnieć o amurach. Natomiast miałem nadzieję pokazać, że wszystkie powyższe wnioski stanowią pewną powiązaną całość, która wypływa z logiki i zrozumienia wielu bardzo ważnych spraw. Wydaje mi się, że daje to umiejętność samodzielnego wyciągania wniosków i autokorekty na bazie wyobraźni i rozsądku, bez angażowania kolejnych źródeł informacji.

Czuję się mimo wszystko dość bezpieczny, bo na wstępie uprzedziłem, iż każde zdanie zaczyna się od słów „wydaje mi się, że…”, a w tekście słowa te ominięto jedynie ze względów estetycznych i by nie przedłużać o ich centymetry i tak długiego już wywodu. Mam też nadzieję, że te ostatnie słowa skłonią „kogoś ambitnego” do postawienia w swojej notatce tu i ówdzie kilku znaków zapytania w nawiasach. Byłoby to działanie słuszne, bo troszkę z pewnością przerysowałem niektóre sprawy, dlatego prawdziwi łowcy szybko to dostrzegli i mogą mieć do mnie o to pretensje. Zrobiłem to jednak w dużej mierze celowo i w szczerych intencjach, by ktoś, kto zaczyna przygodę z amurem, po prostu nie popełniał błędów, które zawsze paraliżują postępy nawet na kilka lat. Oczkiem w głowie były dla mnie liczby i (wcale nie) przesadne opisy siły i możliwości amura, które wręcz natrętnie rozpalać miały iskierkę namiętności. Myślę, że ten, kto zmierzy się z amurem, bardzo szybko oceni, co było bezsprzecznie faktem, a co lekkim przerysowaniem, może zbędną informacją i zmazawszy postawione znaki zapytania w głębi serca stwierdzi: warto było tego nie przeoczyć. Nikt zaś na pewno na tym nie straci, ale to w sumie tylko dydaktyka.

I na koniec jeszcze ze smutkiem stwierdzam, że niczego szczególnego nie spłodziłem, choć artykuł pisałem przez rok. Z publikacją celowo wstrzymałem się aż do chwili obecnej, aby go poobcinać z każdej strony, zebrać zdjęcia, dające skromny dowód, że coś jednak z tego wszystkiego jest prawdą, ale przede wszystkim by mieć pewność, że nikt z czytających nie wybierze się na amura obładowany przeczytaną informacją nie zweryfikowaną własnymi obserwacjami wędrujących stad i nie skonfrontowaną dialogiem z miejscowymi wędkarzami. O amurowym sezonie należy bowiem myśleć co najmniej na pół roku przed pierwszym zarzuceniem wędki. Czyli zapalając świeczkę optymizmu - można zacząć od teraz. Zgromadzenie odpowiedniej ilości ziarna, zakup odpowiednich haczyków, które w niektórych rejonach Polski są prawie nieosiągalne, trwa bowiem często kilka miesięcy. Ci zaś niecierpliwi, którzy o to wszystko nie zadbają nie mają co liczyć na udany połów, żeby wręcz nie powiedzieć, o pojedynczym braniu. Niektórzy bowiem machnąwszy ręką zadowalają się środkami pośrednimi: kukurydzą z puszki, karpiowym haczykiem, grubą żyłką, na opakowaniu której jest napisane CARP 0,35 mm 14 kg lub zdobywszy dwa kilogramy suchej kukurydzy z uporem sknerów dzielą te marne dwa kilogramy na kilkanaście wyjazdów, wrzucając po szklance ziarna każdorazowo, by niczego nie złowiwszy narzekać, że autor artykułu nie miał racji. Każde działania zmierzające do złowienia dużej ryby mają swój powód i uzasadnienie w jej biologii i behawioryzmie. Zrozumienie powodów, dla których wszystkie powyższe szczegóły są tak bardzo istotne gwarantuje, że sukces nie będzie dziełem przypadku, lecz konsekwencją przemyślanych i zrozumianych działań, a przez to, sukces ten będzie można wielokrotnie powtórzyć.

Gismo







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1460