Opowiadania z tysiąca i jednego dnia na rybach - cz. I
Data: 16-12-2006 o godz. 16:10:00
Temat: Morskie opowieści


Zaczynał się kolejny, piękny sierpniowy dzień na Florydzie. Już z samego rana dało się czuć obecność słońca. Nie bezpośrednio, bo niebo pokrywały białe barany chmur, ale poprzez wszechogarniające ciepło, które było wszędzie.



Właśnie miałem wsiąść do samochodu, ale ledwo otworzyłem drzwi, wydało mi się, że powietrze niesie zapach ryby.

- Dziś będzie dobry dzień, żeby wyskoczyć powędkować - pomyślałem.

Zawsze zresztą miałem dobrego nosa na ryby. Dopiero po niejakim czasie, już w drodze do pracy, dotarło do mojej zaspanej mózgownicy, że zapach, który tak niedawno mnie zainspirował, pochodził z mojego samochodu. Dokładniej - ze środka. Od razu sobie przypomniałem, że wczoraj przez roztargnienie zostawiłem parę małych rybek na przynętę w wiadereczku z tylu auta. Śmierdziało jak cholera, ale skoro decyzje o wyprawie wędkarskiej już podjąłem, no to nie będę się przecież wycofywał z byle powodu.

Po drodze tylko szybka wizyta w supermarkecie po kurze udka na przynętę (resztę wyposażenia wędkarskiego wożę ze sobą) i telefon do kumpla. Zaraz po odebraniu przez niego słuchawki słyszę znany mi glos:

- Ok Megalodon - możemy dzisiaj jechać na ryby, zwykle miejsce, zwykły czas, pogoda zapowiada się super. Na razie – odłożył słuchawkę.

Zadziwił mnie pewien aspekt tej sytuacji. Mianowicie nie wypowiadając ani jednego salowa, umówiłem się z konkretnym człowiekiem, w konkretnym miejscu i o konkretnej porze na ryby, ale nie miałem zbytnio czasu, żeby zastanawiać się nad tym fenomenem, ponieważ w porannym ruchu ulicznym musiałem bacznie uważać, żeby w jednym kawałku dojechać do celu. Z jakiegoś powodu wszyscy ci ludzie jakoś chyba obrali sobie za punkt honoru, żeby walnąć w mój samochód, jakbym miał napisane „UDERZAJ TUTAJ”.

Czas w pracy dłużył mi się niemiłosiernie. W połowie dnia wpadł szef, żeby zakomunikować, że właśnie wychodzi, bo jedzie na ryby.

- Takiemu to dobrze – pomyślałem.

Koniec końców zjawiam się na mojej ulubionej plaży o umówionej godzinie. Sporo wolnych miejsc na parkingu ciągnącym się wzdłuż szosy, która z kolei biegnie równolegle do plaży. Regularnie, co kilka metrów prysznice z osobnym ujęciem pitnej wody, ławeczki, parkometry, latarenki... Trochę tego za dużo jak na harcerza, ale da się przeżyć.

Pakuję sprzęt i już jestem na plaży, na moim zwykłym stanowisku. Ocean wygląda niesamowicie. Delikatna bryza próbuje zniwelować żar lejący się z nieba. Powierzchnia wody lekko tylko sfalowaną, ludzi prawie w ogóle – idealnie – powiedziałem sobie. Rozstawiłem się kolo kumpla, który przyjechał parę minut przede mną. Na początku, używając mięska kurczaka łapiemy rybki przynęty. Sierpień na florydzkich wodach przybrzeżnych jest szczytem sezonu wędkarskiego. Mała ryba żeruje przy samej plaży, a za małą rybką zawsze ciągną większe. No, a za tymi większymi... naprawdę duże. Żałuję, że nie mogłem się dodzwonić do jeszcze jednego kolegi. Lubię jak jesteśmy w komplecie. Nota bene jest to jedyny gość, jakiego znam, który złapał i wylądował żarłacza białego z plaży. No, ale trudno, może następnym razem.

Złapałem w końcu porządnego żywca: 30 cm irish pompano ( lub okoń piaskowy, jak kto woli) oraz półmetrowe ladyfish. Będzie zabawa – myślę sobie. Teraz czas, żeby uzbroić żywczyka i „wyciągnąć”. Poprzez wyciąganie rozumiem dosłowne wyciąganie lub wypływanie z przynęta na zadana odległość, zwykle nie więcej niż 200 m. Osiąga się to przez trzymanie w jednej ręce ołowianego, przelotowego ciężarka około ćwierć kilo, podczas gdy 2 i półmetrowy stalowy przypon z przynęta dynda gdzieś z tylu. Tym sposobem zabezpieczam się w razie niespodziewanego brania „od tylu” w czasie wypływania z przynęta. Jeśliby takowe nastąpiło, puszczam po prostu ciężarek co zapewnia mi, że w jednym kawałku wracam z powrotem.

Wędzisko o sztywnej akcji osadzone jest w rurce z PCV, która to z kolei jest głęboko wbita w piasek. W ten sposób, mając poluzowany hamulec, płynę z przynęta na odległość, gdzie o rzuceniu w klasyczny sposób mógłbym tylko marzyc. Jak się przekonałem, jest to tutaj wyśmienita metoda na dużą rybę.
Podczas „wyciągania” przynęty bardzo przydatna jest maska do nurkowania wraz z „fajką”, która z jednej strony pozwalają cieszyć się widokiem podwodnej fauny i flory, a z drugiej dobrze jest wiedzieć, co aktualnie przepływa ci pod nosem.

Po nastawieniu wędek w sposób opisany powyżej, następuje okres wyczekiwania. Kumpel decyduje się na założenie kilku rybnych filecików zamiast jednej dużej ryby, ja natomiast napawam się urokiem tego miejsca, od czasu do czasu odpowiadając na pytania z gatunku: „A co łowicie?”, zadawane przez pojedynczych przechodniów. Podchodzi więc do mnie jedna kobieta w średnim wieku i oczywiście pyta co łowimy. Po raz chyba piąty, ale ciągle grzecznie rzuciłem kilka nazw ryb. Po minie mojej rozmówczyni zorientowałem się, że równie dobrze mógłbym wymienić nazwy jaszczurek typowych dla Papui Nowej Gwinei - z takim samym efektem, ale co tam - nie każdy musi się znać na rybach – pomyślałem. Kobieta owa jednak wyraziła chęć dalszej „rybnej” konwersacji:

- Mój mąż też przychodzi tu łowić ryby – zaczęła i urwała.
- A co łowi? - poddałem wyświechtany slogan.
- Łososie - odrzekła z widocznym ukontentowaniem.

Pogratulowałem i wymówiłem się potrzebą ustawienia kołowrotka.

Mawiają, że są dwie nieskończone rzeczy na świecie: boskie miłosierdzie i ludzka naiwność. Małżonek ów oczywiście łowi ryby, ale te dwunożne z wystającym biustem, w miejscowych barach, a po udanych łowach idzie zapewne do supermarketu, kupuje całą rybkę i niedługo potem wita swoja żonę z szerokim uśmiechem:

– Kochanie, zobacz jakiego dziś łososia złowiłem!

Dzień zmienia się w późne popołudnie. Kumpel obok na lżejszy zestaw ciągnie jeden za drugim medalowe jack’i.
Już czas - myślę. Rzeczywiście - po niedługim czasie potężne uderzenie i gwizd kołowrotka sygnalizuje branie ryby klasy ziemia - powietrze. Nagle skok i widzę biały brzuch w oddali. Jest za daleko, żeby rozpoznać czy to tarpon (znany ze swoich wyskoków) czy rekin. Powoli przekonuje się, że to ten drugi dlatego, że zaraz po skoku zaczyna płynąć w stronę plaży. Wykorzystuję tę chwilę błyskawicznie, żeby nawinąć jak najwięcej żyłki, zanim hultaj zorientuje się, o co chodzi. Rzeczywiście za kilkanaście sekund zaczyna uciekać. Klasyczny Penn Senator 9.0 zaczyna się powoli grzać. Pełny hamulec, a ryba nadal ciągnie, zmieniając kierunek. Teraz pływa równolegle do brzegu. Powoli staram się ściągać. Im bliżej brzegu, tym silniej szarpie. Kołowrotek robi się już naprawdę gorący, wędzisko przypominające akcją stalowy drut zbrojeniowy wygięte w literę U. Pot zalewa mi oczy. Po 20 minutach rekin słabnie i podciągam go z pomocą kolegi na piasek.

Rzadko kiedy ważę i mierze moje duże ryby. W tym przypadku o ważeniu ponad 2,5 - metrowego rekina Black Tip nie ma oczywiście mowy. Szybkie pamiątkowe zdjęcie i do wody. Pamiętaj - szepczę mu - następnym razem przyprowadź rodziców.

P.S. Opowieść tę dedykuję mym przyjaciołom i mentorom: Stanisławowi i Ottowi, których mam zaszczyt nazywać moimi Kolegami, a których cenne rady i techniki oceanicznego wędkarstwa zaadoptowałem i rozwinąłem w coś, co niektórzy nazywają wędkarstwem ekstremalnym, a inni ... po prostu wariactwem.

Megalodon







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1499