Świąteczna wyprawa
Data: 17-12-2006 o godz. 10:00:00
Temat: Bajania i gawędy


To miał być zupełnie normalny wyjazd, jakich robię dziesiątki w roku z kompanem moich wędkarskich wypraw - Pawłem. Co prawda termin wypadł raczej nietypowo, ale tegoroczna zima zamieniła się w długą jesień i warto było wykorzystać ostatnie dni sezonu. Zapowiadała się całodzienna mecząca „tyrka”: setki rzutów, w oczekiwaniu na to jedno jedyne branie. Nie paliłem się mocno do tego, ale wolałem spędzić grudniowy dzień na powietrzu niż siedząc za świątecznym stołem.



Na długo przed świtem byłem już gotowy. Fakt iż dziś jest 26 grudnia i że prawdopodobnie nad wodą będziemy sami nie pozwalał mi spać. Spakowałem byle jak trochę sprzętu, kawę, kanapki, nie zapomniałem też o zapasowej czapce i rękawiczkach, bo nic tak nie psuje wyprawy, jak wszechogarniające zimno.

Mrok nocy rozświetlały nieliczne latarnie i światła mojego auta, gdy wolno sunąłem wzdłuż ulicy wyłożonej sześciokątnymi płytami. Było zupełnie pusto i cicho, wydawało się, że auto słychać w całej dzielnicy. Paweł zwinął się w kłębek na fotelu, jakby próbował zachować resztki ciepła wyniesionego z domu. Droga mijała szybko przy rozmowie zamiast słuchania radia i nawet Paweł - z rana zwykle ospały - zaczął się rozkręcać, snuć plany oraz opracowywać taktykę na dziś.

Na pierwszy ogień poszła Wierzbica, potem Chemia. Jak na mój gust było pięknie: zamglone słoneczko, temperatura trochę powyżej zera i żadnego wędkarza w zasięgu wzroku, po prawdzie to głównie przez mgłę. Obławialiśmy dwa cyple mostowe i betonową główkę przy suwnicy, lecz - jak było do przewidzenia - bez rezultatu. Około południa słońce co jakiś czas przedzierało się przez chmury, mgła podniosła się, nad wodą pojawili się nieliczni wędkarze.

Wreszcie w trzecim miejscu przy Kani postanowiłem bardziej przyłożyć się do wędkowania, bo jak do tej pory właściwie wolałem patrzeć na spokojną, cichą wodę. Kilku stałych bywalców czesało wodę stojąc bez ruchu na kamiennym brzegu opodal sklepu. „Wbiliśmy” się pomiędzy nich, chyba w myśl zasady, iż w kupie raźniej. „Świeża” kamienna opaska, na której stałem nie dawała o sobie zapomnieć. Leżące pod wodą kamienie i faszynowy materac zbierały swoje żniwo wśród spinningowych przynęt. Zmęczony tymi zmaganiami przeniosłem się nieco poniżej opaski, na wydeptany trawiasty brzeg. Odszedłem kilkadziesiąt metrów w dół rzeki, tak że nie widziałem już ani nie słyszałem łowiących sąsiadów.

Po którymś z kilkunastu rzutów, nagle spod przybrzeżnego krzaka wystrzeliła zielona „torpeda” i w ułamku sekundy dopadła moje żółte kopyto. Choć holowanie trwało bardzo krótko, zdążyłem jeszcze pomyśleć o tym, że dziś ta ryba na pewno trafi do wody. Faktycznie: przeciwnik z niego był żaden, całe 48 centymetrów, ale za to pięknie ubarwiony. Powoli, ostrożnie włożyłem „łobuza” do wody. Mocno chlapnął ogonem rozbryzgując wodę, po czym zniknął w odmętach Bugu. Zza krzaka wylazł Paweł zwabiony moją cichą szamotaniną i chlupotem wody.

- A jednak tu siedzą! - stwierdził, widząc leżącego obok wędki pociętego zębami niczym żyletką predatora.

Jakiś czas później, siedząc już w aucie myślałem sobie, że ten „szczupły” ma szanse przeżyć do maja, bo nauczka jaką dostał, pozwoli mu wystrzegać się rybopodobnych stworów jeszcze przez te kilka końcowych dni roku.

Słońce, które wcześniej nieśmiało spoglądało z góry wydawało się bliższe i cieplejsze niż wcześniej. Ten magiczny świąteczny dzień zostanie w mojej pamięci już na zawsze.

Granatowy







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1500