Węgorz i latające rowery
Data: 06-01-2007 o godz. 09:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Miałem wakacje, jedne z ostatnich prawdziwych wakacji, podczas których nie musiałem się martwić wszelkimi rzeczami, którymi zaczynamy się martwić wraz z dorastaniem i które piętrzą się na naszych głowach, zaprzątając nasze myśli i nie pozwalając rozkoszować się każdą z chwil. Po prostu jeden z lipcowych dni, podczas których jedynym moim zmartwieniem było zorganizowanie sobie czasu w jak najbardziej atrakcyjny sposób.



Z tym akurat nie miałem problemu. Lekarstwem na nudę, od zawsze były dla mnie wyprawy na ryby i tym razem pragnąłem zastosować ów medykament. Mimo że jeszcze jechałem w zatłoczonym, dusznym i gorącym jak piekarnik pociągu, myślami byłem już nad rzeką z „Białym” i „Jóźkiem” - moimi kumplami od wędki. Chciałem już zebrać sprzęt i pomknąć wraz z nimi na rowerach, nad naszą Narew, która powoli odkrywała przed nami swoje tajemnice.

„Biały” czekał już na mnie na stacji.
- Dzisiaj na noc jedziemy całą brygadą, razem z tobą i Jóźkiem będzie nas z ośmiu. Szybko się zbieraj i wal po Jóźka, bo ja z chłopakami zaraz wyjeżdżam! Najwyżej nas dogonicie!- rzucił mi na powitanie i ruszył jak strzała w swoją stronę.

Mimo, że niezbyt szczęśliwy z dodatkowego towarzystwa, również nie zamierzałem tracić czasu. Zebrałem sprzęt, kurtkę i przygotowane przez babcię kanapki i ruszyłem co sił po drugiego z moich drużków. Jego rower i wędki czekały już oparte przy ganku domu, w którym mieszkał. Przeciągły gwizd szybko wywołał go z zarośli, gdzie uzupełniał zapas robaków na nocną zasiadkę.
- Cześć! Pojechali bez nas? Nie bój żaby, na pewno ich dogonimy!

Mimo pocieszających słów „Jóźka” żaden z nas nie oszczędzał sił, cisnąc na pedały rowerów. W końcu, gdyby reszta brygady dotarła nad rzekę przed nami, mogliśmy stracić szansę na zajęcie ulubionych miejscówek. Dla bezpieczeństwa wybraliśmy skrót i ośmiokilometrową drogę przebyliśmy w rekordowym jak na nasze „Ukrainy” tempie - 30 minut. Zdążyliśmy zostawić rowery u mojej cioci i zmierzaliśmy nad rzekę na piechotę.

Gdy mijaliśmy sklep w Czarnowie, dogoniła nas reszta chłopaków, których - jak się okazało - prześcigneliśmy dzięki skrótowi. Jeden z nich najechał na kamień i wywinął orła przed samym sklepem. Grupa sączących piwko wyrostków, wybuchnęła śmiechem, dodając komentarze.
- Oooo rybaki zjechały!

Przez chwilę ogarnęły mnie złe przeczucia, które jednak pękły jak bańka mydlana wraz z dotarciem nad brzeg Narwi. Słońce chyliło się nad horyzontem i nawet brzęczące i gryzące nas komary nie mogły zmącić mojej radości. Znów byłem nad rzeką i znów czekała mnie wspaniała noc wyczekiwania na spotkanie z rybami. Zestawy na naszych wędkach posłaliśmy w nurt rzeki i rozkoszowaliśmy się zapadającą nocą, oczekując na brania. Do północy w osiem osób złowiliśmy dwa leszczyki, lecz żaden nie zaszczycił braniem nikogo z naszej trójki. Powoli oswajaliśmy się z myślą, że noc spędzimy na paleniu ogniska, piciu piwa i rozmowach. Zwykle to dopiero świt dawał nadzieję na brania ryb. Nasze przeczucia, tym razem były jednak złudne - tej nocy nie było nam dane się nudzić.

Około pierwszej nasze rozmowy przerwał dźwięk dzwoneczka na mojej wędce. Szczytówka topornej, ciężkiej gruntówki drżała jak wierzbowa witka, dając nadzieję na spotkanie z wielką rybą. Chwyciłem wędkę i mocno zaciąłem. Z drugiej strony odpowiedział tępy opór. Z trudem kręcę korbką mojego wysłużonego kołowrotka marki „Rileh-Rex”. W głowie pulsuje mi tylko jedna myśl: sum, Sum, SUM!!!! Trzeba go tylko spokojnie dociągnąć do podbieraka. Spokojnie i nie na siłę, żeby go nie stracić. Tylko jak ciągnąć nie na siłę? Jak praktycznie to "coś" z drugiej strony wędki, nie rusza się z miejsca. Więc kręcę z całych sił i nagle... Czuję gwałtowny luz na wędce. No tak, byłem zbyt nerwowy i straciłem dużą rybę, na którą tyle czekałem. Pozostaje mi tylko przyśpieszone bicie serca i hektolitry adrenaliny przetaczającej się przez moje żyły. Z nerwów drży mi całe ciało. Ale zaraz, zaraz, szczytówka mojej wędki również nieśmiało drży. „Józiek” świeci latarką po powierzchni wody i naszym oczom ukazuje się wężowaty kształt. To jednak nie sum, ale węgorz połakomił się na zarzucone przeze mnie robaki. Na początku musiał się na czymś owinąć i stąd ten gigantyczny opór. Teraz już szybko ryba trafia do podbieraka. Może to nie żaden gigant, ale pierwszy złowiony przeze mnie węgorz. Większość z chłopaków po raz pierwszy widzi żywego węgorza, co przysparza mi jeszcze większej „chwały”. Dumny, wrzucam rybę do wiaderka i zamykam szczelnie wieczko, żeby nie uciekła. Jestem tak szczęśliwy, że już za bardzo nie zależy mi na rybach. Mogę już tak sobie siedzieć i rozkoszować się nocą i szmerem rzeki.

Po chwili z zadumy wyrwały mnie odwiedziny wyrostków, których widzieliśmy wieczorem pod sklepem. Któryś z moich współtowarzyszy pochwalił się, że złowiłem węgorza. To oczywiście zwróciło uwagę podpitych „nocnych gości”. Jeden z nich stwierdza, że chce zobaczyć mojego węgorza. Siadam na wiaderku i odpowiadam:
- Nie! Niczego nie będę pokazywał!

Każdy z wyrostków był wyższy ode mnie o głowę i pewnie ze dwa razy cięższy, więc każdy z osobna mógł sobie ze mną poradzić i wręcz złamać mnie jak zapałkę. Ale pytanie padło po raz drugi:
- Oddasz węgorza?
I moja szybka, acz niezmienna odpowiedź:
- Nie!
Nagle słyszę, że coś dużego leci w powietrzu i po chwili głośny plusk. To rower jednego z moich współtowarzyszy został wrzucony do rzeki. - Oddasz?
- Nie!

Po tej odpowiedzi nawet niektórzy moi „koledzy” zaczęli patrzeć na mnie wilkiem. No i po chwili drugi rower wylądował w rzece!
- Oddasz?
- Oczywiście, że nie!

W tej chwili stała się rzecz tragiczna - jeden z napastników podszedł do wędki „Jóźka” i jednym szarpnięciem ręki złamał jej szczytówkę. Tym razem zgnębionym głosem odezwał się „Józiek”:
- Oddaj im tego węgorza.

Otworzyłem wieczko, ostatni raz spojrzałem na mojego węgorza i oddałem go wraz z wiaderkiem, w którym był uwięziony.

Tej nocy nie złowiłem już żadnej ryby i wracałem do domu w raczej niewesołym nastroju. „Józiek” z „Białym” nie odzywali się do mnie chyba przez miesiąc, lecz w końcu im przeszło i byli towarzyszami moich wędkarskich wypraw jeszcze przez kilka ładnych lat. Dziś wspominam ze śmiechem tą wędkarska przygodę, choć wtedy nie było mi do śmiechu. Jednak pierwszego złowionego przeze mnie węgorza nie zapomnę nigdy!

Bartek80







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1520