Bajania niewędkarskie - armijne
Data: 17-01-2007 o godz. 18:50:00
Temat: Bajania i gawędy


Odpowiadając na apel Monka pozwolę sobie wspomnieć kilka zajść z dziedziny nietypowej, bo wojskowej.



Kilka lat przed moim trafieniem do Zegrza nauki pobierał tam niejaki Jasio, który dosłownie obrósł legendą. Dla którego ponoć dzień bez „przymoczki” byłby dniem straconym. Ale chłopak był przez wszystkich lubiany za swoje pomysły, a poza tym miał znakomite wyniki w nauce. Więc jednak przystąpił do promocji. Dwa numery w jego wykonaniu.

W początku zimy wraca Jasio z przepustki. Dojechał ciuchcią do Zegrza Płd., stamtąd już na piechotę za most. Ale kto by tam ganiał z buta aż do biura przepustek! To o kilometr więcej. W dodatku każdy wracający był obowiązkowo kontrolowany przed oficera dyżurnego, na okoliczność prób przemytu trunku. Sposobów na przemyt było kilka: w torbie, w kieszeni, z tyłu za paskiem od spodni lub w sobie. Niestety, wszystkie te sposoby wszystkim były znane. Toteż wykrywalność przemytu była niemal stuprocentowa.

Więc drogi były dwie: albo groblą na osiedle i tam pokonywało się płot, albo przez park koło kasyna (ten biały dworek na górce po prawej). Też oczywiście przez płot. Druga droga była bardziej niebezpieczna. Zawsze istniało ryzyko, że nadzieje się człek na kogoś z kadry, wędrującego do kasyna lub wytaczającego się stamtąd.

Jasio wracał w śnieżnej zadymce, przy kilkustopniowym mrozie. „Nawilżony” pod korek. Ale do akademika dotarł już prawie trzeźwy. Za to przypominający wyglądem bałwana i w doszczętnie mokrym, chrzęszczącym od lodu mundurze. Od razu się przyznał kumplom: ech, kurna, grobelki mi się pomyliły.
Kto zna Zegrze, ten wie: najpierw jest łukowata ostroga, kończąca się w wodzie. Grobla o 300 m dalej. Jasio, w tej śnieżycy i totalnych ciemnościach, najpierw wycelował w tę pierwszą...

Numer drugi. Otóż była w Zegrzu pewna tradycja. Pamiętacie stary most? Były tam cztery potężne łuki. Jak cztery lata studiowania. W każdym łuku po dwanaście podpór. Jak miesięcy w roku. Ambicją było, by tuż przed promocją przeleźć po łukach, oczywiście górą. Bagatela - 12 m nad poziomem jezdni. Szerokość łuku to jakieś 40 cm. Jasio ambitnie postanowił dochować tradycji. Jako jeden z bardzo nielicznych. Pokonał dwa. Z najwyższego punktu trzeciego poleciał w dół, na jezdnię. Skończyło się na strachu. Akurat powoli przejeżdżała ciężarówka z plandeką na skrzyni. Jasio trafił dokładnie między żerdzie podtrzymujące plandekę, w „siodełko”. Przerażony hukiem kierowca natychmiast zatrzymał. A Jasio, jak tylko oddech złapał, spokojnie zsunął się na dół i z głupia frant rzekł: no przecież nic się nie stało. Swoją drogą - spadł stamtąd jeszcze jeden. Ale poleciał do wody. Czyli o kolejne z dziesięć metrów niżej. Udało mu się bezpiecznie dopłynąć do brzegu.

Też próbowałem, w noc wigilijną przed promocją. Kiedyśmy, po wypiciu i wyżarciu wszystkiego w dawnej „Omedze”, koło drugiej nad ranem, nasączeni jak gąbki w kąpieli, wracali do akademika. Niestety, w połowie wysokości pierwszego łuku zaczęły mi się obślizgiwać buty. Bo były na gładkiej, skórzanej podeszwie. Nie miałem siły, by wdrapywać się dalej, odpuściłem.

***

Pierwszy rok. Niezależnie od pogody pobudka o 5.30, a 10 minut później wszyscy już na dole. Przed nami krótka rozgrzewka, potem obowiązkowo ok. 3 km. biegu. To był koszmar, gdy przyszło latać w deszczu czy podczas śnieżnej zawiei. Ale cóż - mus to mus. Nikt tego nie lubił. Ale jeden z kolegów nie lubił wybitnie. Więc, zimą, lekko odsuwał od ściany dwa stojące razem łóżka, na podłogę kładł dwie kurtki zimowe, tam się mościł i okrywał się jeszcze jedną kurtką.

Któregoś poranka wpadł na kontrolę dowódca kompanii. Zajrzał i na tę salę, stwierdził porządek. Ale, już wychodząc, usłyszał dziwne sapanie. Podszedł, zajrzał za wyrka. I rzekł ze spokojem: dzień dobry, podchorąży! Na co Jędrek otworzył jedno oko i odrzekł z całkowitym spokojem: ach, dzień dobry obywatelu poruczniku!
Dodać trzeba, że Andrzeja nikt nigdy nie widział ani uśmiechniętego, ani choć trochę poirytowanego czy zaniepokojonego. Stoicki spokój to pryszczyk w porównaniu z postawą tego człowieka. Totalnie obojętne podejście do wszystkiego.

Apel południowy. Dowódcy plutonów formują swoje wojsko. Dowódca plutonu trzeciego, wyraźnie wściekły, podpadniętemu każe wystąpić z szyku. Rozmowa wygląda mniej więcej tak:

- Znowu nie byliście na zaprawie porannej!
- Melduję, że nie byłem.
- A czy wiecie, jak mnie dowódca kompanii za was …. /bardzo męskie słowo ogólnowojskowe - przyp. Redakcji/?!
- Melduję, że nie wiem.
- No strasznie mnie ….../bardzo męskie słowo ogólnowojskowe - przyp. Redakcji/! I co wy na to?!!
- Melduję, obywatelu sierżancie, że tak to już w wojsku jest.

W ciągu kilkunastu sekund ponad sto chłopa ryczy ze śmiechu. Pozostali dowódcy plutonów też.

***

Już podporucznikiem będąc dowodzę plutonem młodego wojska. Zajęcia z taktyki. Oczywiście też nikomu się nie chce biegać, wykonywać krótkich skoków czy czołgać. Dzięki czemu człek się jednak uczy paru rzeczy potrzebnych żołnierzowi. Dowiaduje się też, od czego służy rów między pośladkami: żeby pot miał którędy spływać.

Miałem w plutonie jednego szczególnie zaprzysięgłego miglanca. Miał niesamowity dar do dyskretnego wymigiwania się od wszystkiego, co męczące. Na tychże zajęciach, gdy przeciągam trzydziestu chłopa po pasie taktycznym, wśród wysokiej trawy, trudno było się doliczyć wszystkich. Z czego miglanc skorzystał, zaszywając się w pojedynczym okopie strzeleckim, za linią plutonu. Jak to na taktyce - dysponowałem petardami, od czasu do czasu je odpalając. Pamiętając jednak, że nie wolno ich odpalać w odległości mniejszej niż 25 m od ludzi. Kolejną odpaliłem, rzuciłem daleko za linię. Nie mając pojęcia, że trafiam do okopu z zamaskowanym podwładnym. Po chwili dostrzegam, że z dołka wyskakuje przerażony żołnierzyk. Sekundę potem następuje eksplozja, jeszcze z lekka tarmosząc go po nogach. Wyskakuje też, na kilkadziesiąt metrów w górę, hełm żołnierzyka. Widocznie, uciekając, przypadkiem nakrył petardę hełmem.

Tu wyjaśnienie: petarda to tylko 75 g trotylu otoczonego kartonem. Jeśli grzmotnie nawet tuż pod nogami, to tylko strachu narobi. To tylko gorący podmuch i kupa hałasu. Lecz jeśli wybuch zostanie w jakiś sposób skumulowany (ukierunkowany) – jego siła okazuje się potężna.

***

Kolejny numer z petardą. Bawimy się na balu sylwestrowym w Pułtusku. Mam „wygospodarowaną” petardę, z zamiarem odpalenia jej o północy. Bo te wszystkie kupne petardy to pikuś, w porównaniu z wojskowym oryginałem! Ta normalna jak huknie, to naprawdę słychać!

Minutę przed północą wyskakuję przed budynek, by ją zdetonować. Lont piętnastosekundowy, a chcę trafić z eksplozją dokładnie w północ. Się rozglądam, gdzie ją rzucić. Upatrzyłem sobie pobliski mostek na zamarzniętym kanałku. Jeśli pod mostek ją wrzucę, to odgłos wybuchu będzie zwielokrotniony. Tego mi trzeba! Zerkam na zegarek, chodzący co do sekundy, odpalam, trafiam gdzie chciałem i biegiem na górę. Szwagier podaje mi lampkę szampana, gdy następuje grzmot. Ale jaki! Aż ludziska na sali przysiedli z wrażenia. Natychmiast biesiadnicy pchają się do okiem, żeby zobaczyć, co się stało. A tam... spod mostu wybiega najpierw pani jedną ręką opuszczając kieckę, a drugą podciągając majtki. Za nią wybiega pan z portkami opuszczonymi do kolan. Pan się potyka, wywalając przecudnego orzełka.

Po paru minutach już wiadomo: przy oknach stali mąż tej pani i żona tego pana... Podobno skończyło się przynajmniej jednym, bardzo szybko orzeczonym rozwodem. Z orzeczeniem winy pani...

***

Kolejny Sylwester. We czwórkę balujemy na prywatce u szwagra. Zajmuje górną część domku jednorodzinnego. Na dole mieszka jego brat, też baluje w jakimś towarzystwie. Mam dwie petardy. Na moment przed godziną „zero” wychodzimy ze szwagrem na balkon. Po drugiej strony ulicy dostrzegam śmietnik zapomnianego już typu: cztery ścianki przykryte pochyłym daszkiem, z okrągłą dziurą w środku. Tam spróbuję – mówię szwagrowi. Co ty, za daleko, nie trafisz – on na to. Ale spróbuję – upieram się. Odpalam, rzucam i... trafiam! Dokładnie w otwór.

Jak nie pierdyknie! Daszek się podniósł, śmieci rozdmuchane w promieniu 30 metrów. Nagle wyskakuje z budy pies strzegący tej posesji. Potężne bydlę, wielkości bernardyna. I zaczyna wściekle ujadać. A mnie palma odbija i bez chwili zastanowienia rzucam w jego stronę drugą petardę. Ta spada o metr od jego nosa. Pies na łańcuchu. Widzi, że lont syczy, więc szczeka tym mocniej. A gdy petarda wybuchła, to pies przeciągnął własną budę ze trzydzieści metrów.

Następnego dnia, koło południa, zajrzał na górę mocno skacowany brat mojego szwagra. I od razu do mnie: czy to ty coś odpaliłeś? Się przyznałem, bo czasem bywam szczery. Zresztą kto inny miałby mieć petardę, skoro innych wojaków w okolicy raczej nie ma? Cóż się okazało: Remek, już „sperfumowany”, właśnie otwierał czerwonego szampana. Ostrożnie, powolutku, żeby ani kropli nie uronić. Już wyjmował korek, butelkę trzymając na kolanach, gdy walnęło. Ten, przestraszony, w dziwnym odruchu, gwałtownie przytulił butelkę do piersi. Wtedy strzelił korek. Strzeliła też zawartość butelki, zalewając na czerwono nowiuśki garnitur i koszulę.

Żadna pralnie tego nie doprała. Remek zdobył przynajmniej nowy kombinezon roboczy, gdy szedł pomajstrować przy samochodzie.

***

Zimowy poligon. Temperatury w granicach 10 – 15 st. na minusie. Śniegu po kolana, miejscami po pas. Siedzim w namiocie o suchych pyskach, tylko przy kawie z kotła. Bo do sklepu daleko, a w przez ten śnieg nawet Uazem trudno się przebić. Nasze wojsko już śpi. Dobra - czas iść spać, bo o piątej pobudka. Lecz, zanim pójdę - powiadam - idę mocz honorowo oddać. Cała ekipa poszła w tym samym celu. Do latryny z dwoma kabinami daleko nie było. Dochodzimy, a tam... przed nami gość, którego wszyscy żeśmy szczerze nie lubili. Bo strasznie upierdliwy, bez krzty poczucia humoru. Nie widzi nas, włazi do środka.

Wpadam na szatański pomysł: biegiem wracam po „cegiełkę” (ćwiczebny granat łzawiący) i jako pierwszy wpadam do sąsiedniej kabiny. Słysząc z sąsiedztwa szelest ubrania i inne odgłosy świadczące, że tam się będzie odbywać poważna robota, „na twardo”. Kończąc swoje odpalam „cegiełkę”, posyłając ją do dołu kloacznego. Po chwili wypadam, w biegu zapinając rozporek. Razem z kumplami błyskawicznie kryjemy się za rozłożystymi, okrytymi grubą warstwą śniegu świerkami. I czekamy.

Po pół minucie słychać najpierw kaszel. Moment później odskakują drzwi od kabiny, wypada delikwent z majtkami, kalesonami i spodniami na kolanach. Łapami trąc oczy. Oczywiście w tak skomponowanym stroju trudno się poruszać, więc gość po paru krokach wali nosem w śnieg. Podrywa się, w pośpiechu naciąga pełne śniegu majtki i kalesony, a spodnie podciąga już w biegu. I znów zalicza wywrotkę. Podnosi się, już stojąc podciąga spodnie. Naraz mówi sam do siebie: o k, jak zimno! Po czym ściąga kalesony, próbując śnieg z wnętrza wytrzepać. Lecz po paru sekundach chyba konstatuje, że jakiś żołnierzyk może przyjść za potrzebą, zobaczyć, więc wstyd będzie. Toteż podciąga kalesony, zapina spodnie i w pośpiechu, choć okrakiem, zaiwania do swojego namiotu.

Efekt był mocno nieekologiczny. Bo w latrynie jeszcze przez następny dzień trzymał się gaz łzawiący. Przez co okolice obozowiska zostały mocno zapaskudzone przez naszych wojaków.

***

Kolejny rok. Serdeczny kumpel, dowódca batalionu, wściekły jak osa wraca od dowódcy pułku. Się okazuje, że inny dowódca batalionu, który miał dowodzić zgrupowaniem poligonowym, poprzedniego dnia dostał od pijanego i rozjuszonego żołnierzyka fotelem. Ma złamane palce u ręki (to była jednostka budowlana, okresowo mieliśmy do 40% ludzi po wyrokach; do 80% po podstawówkach, tylko z przyuczeniem do zawodu).

Więc dowodzenie w ostatniej chwili spada na Andrzeja. Gdy się dowiaduję – zaczynam się śmiać i ironizować. Więc Jędrek jeszcze bardziej się wściekł i zdecydował: pojedziesz ze mną jako mój zastępca! Akurat - ja na to! I tym głośniej się śmieję.

Wyszedł gdzieś. Za dwadzieścia minut dzwonią do mnie ze sztabu: natychmiast do dowódcy pułku! Kurna, co się dzieje? Za dziesięć minut już wiem: wasz przełożony jedzie jako dowódca zgrupowania. Z zastępcą z drugiego batalionu nie bardzo potrafią współpracować, a jego zastępca musi tu zostać, żeby przejąć dowodzenie. Kapitan wnioskował, żeby was powołać na zastępcę dowódcy zgrupowania. Wniosek zatwierdziłem. Wyjazd pojutrze.
O kurde! Grudzień, mrozy po dziesięć i więcej stopni, śniegu od groma i trochę. A tu trzeba mieszkać dwa tygodnie pod namiotem. No to się doigrałem...

Pomieszkujemy we dwóch z dowódcą. „Wdzięczność” dla niego za to, że mnie wkręcił, odeszła mi już pierwszego wieczoru. Po capstrzyku postawił jakiś porządny trunek, pośmialiśmy się. Zresztą mnie i tak szybko przechodzi. Trzeciego dnia dołącza do nas współlokator, mający robić za szefa żywnościówki. Też Andrzej, trzeci w składzie.

Jest pierwszy raz na zimowym poligonie. Więc o paru rzeczach jeszcze nie zdążył się przekonać. Widząc, że łóżko przy „kozie” jest wolne, od razu się tam lokuje. Bo tam najcieplej. Rzeczywiście, „koza” rozgrzana do czerwoności, żar od niej bucha. Do snu układa się w podkoszulku, pod jednym kocem. Radzimy mu po koleżeńsku: wskocz do śpiwora, pod ręką miej ze dwa dodatkowe koce. Niebawem się przydadzą. Patrzy na nas podejrzliwie, jest przekonany, że chcemy go w trąbkę zrobić. No cóż, jego wola...

Nad ranem budzi mnie szczękanie. Jakieś dziwne, bo jakby podwójne. Otwieram ślepia, włączam latarkę, rozglądam się... A przy „kozie” siedzi neofita, okryty chyba trzema kocami. Źródłem jednego szczękania są jego zęby. Drugie – to szczękanie pogrzebacza wewnątrz wygasłego piecyka. Nie to, żeby celowo poruszał ręką. Ręka lata sama, tak chłopak dygocze z zimna. Próbuje na nowo odpalić „kozę”, ale nie bardzo wie, jak. Wreszcie sam wykopuję się z barłogu, pokazuję, jak się to robi.

Następnego dnia Andrzej wiedział już o wszystkim, co potrzebne do przetrwania zimowej nocy pod namiotem. Mało tego! Co dwie godziny z własnej woli wstawał w nocy, żeby węgla dorzucić.

A jaki żeśmy fajny sposób znaleźli, żeby wojsko reagowało na pobudkę! Cóż, nam też nie chciało się wstawać o piątej rano (my co najmniej kwadrans wcześniej, żeby o piątej być już na chodzie). Nic dziwnego, skoro to zima, a za ścianą namiotu -15. Brrr! Sposób był taki: jeśli trzy minuty po ogłoszeniu pobudki nie było słychać oznak, że nasza armia reaguje, odchylało się klapy od namiotów. Następnie rzucało się w alejce kilka „cegiełek”. He he, najdalej po pięciu minutach całe wojsko było gotowe do zaprawy porannej i wręcz paliło się, żeby pobiegać. Znaczy – żeby czym prędzej spieprzyć z „załzawionej” strefy. Zanim wrócili – wiatr już zdążył wywiać gaz.

Wystarczały dwie takie pobudki, żeby potem nasi wojacy z własnej woli, punkt piąta, zaczynali się ubierać.

***

Inny poligon zimowy, w Beniaminowie. Okazuje się, że po sąsiedzku stoi batalion z innego pułku. Późny wieczór, dawno po ogłoszeniu capstrzyku. We czterech (trzej kapitanowie i ja – podporucznik), właśnie rozpiliśmy flaszeczkę, lecz jeszcze siedzimy i gadamy. Jeszcze nie chce nam się spać. „Koza” grzeje, atmosfera taka pod pogaduchy... Na zewnątrz śnieżyca okrutna.

Naraz słychać, że ktoś próbuje wejść do namiotu. Co niełatwe, bo między czaszą zewnętrzną i podpinką wisi jeszcze koc zabezpieczający wejście. Wreszcie przybyszowi udaje się wejść. Wpada jakiś zupełnie nam nieznany sierżant. Kawał chłopa, ze 190 wzrostu. Cały w śniegu. Nie patrząc na nas wyciąga zza pazuchy dwie półlitrówki, stawia je na stoliku i mamrocze: ale się nabiegałem!

Dopiero wtedy przeciera oczy, przygląda się nam z gwałtownie rosnącym zdumieniem, zerka po pagonach, kopara mu opada... O w mordę! – rzecze zdumiony sierżant – Gdzie ja trafiłem?! Robi gwałtowny zwrot i jak rakieta wypada z namiotu. My z pół minuty siedzimy w milczeniu. Bo nam też kopary poopadały. Wreszcie ktoś z nas wypada w ślad za przybyszem, żeby butelki mu oddać. Panie sierżaaancie! A figa, zniknął w tej śnieżycy i ciemności...

Nigdy żeśmy się nie dowiedzieli, kto to był. A flaszeczki się przydały...

***

Ech, nazbierało się tych wspomnień... Niekiedy, gdy wśród starej gwardii zderzymy się z rzadka gdzieś na piwie, podobne wspominki zdają się nie mieć końca...

Bombel







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1526