Bajania niewędkarskie - armijne, z pozycji szeregowca
Data: 19-01-2007 o godz. 17:40:00
Temat: Bajania i gawędy


Miałem się stawić w Giżycku w kwietniu roku 1977. A i owszem, pojechałem, ale zanim przekroczyłem bramę koszar, poszedłem do fryzjera i kazałem się "na glajfę z polerką".



Mój brak fryzury zwrócił uwagą jakiegoś gościa, który strasznie krzyczał na poborowych i wyskoczył do mnie z mordą:
- Dlaczego nie macie włosów!!!
- Bo się ostrzygłem.
- Regulamin wojskowy tego zabrania!!
- Ale ja wczoraj nie byłem w wojsku.

Gość darł japę, ja mówiłem tonem spokojnym, co go jeszcze bardziej wściekało.

Po rozdzieleniu całego towarzystwa okazało się, że jestem w plutonie, gdzie ten facet jest jednym z kaprali.
Stoi grupa świeżo przybyłych mniej więcej w dwuszeregu, a kapral zwraca się do mnie:
- Chodź tu kocie.
W cywilu tak się człowiek zwracał do swojej jednej czy drugiej dziewczyny, coby imion nie pomylić. I półgłosem powiedziałem:
- Chyba pedał.
No i się zaczęło. Korytarz, schody, kibel - ale generalnie kibel oczywiście do sprzątania. Po kilku dniach obrony ojczyzny w kiblu miałem dość i idąc na swój rejon razem z jednym z kolegów wyjęliśmy gwóźdź trzymający wewnętrzną klamkę, a klamkę schowaliśmy do kieszeni. Nasz ulubieniec mający dyżurnego miał sprawdzać czystość rejonów. Wpadł z rykiem do kibla rzucając wyzwiskami, trzasnął drzwiami i kazał stanąć na baczność, bo on będzie sprawdzał czystość. Został skarcony za swoje nieodpowiednie zachowanie. Oczywiście nie zgłosił nic do raportu, bo przecież miałby obciach na całej linii, że "koty" go obiły, ale ja przez pół roku przepustki do W-wy nie zobaczyłem. Zresztą niecały tydzień po zameldowaniu się w armii skąd miałem wiedzieć, że nie można bić kaprala???

***

Po pół roku trafiłem do Modlina na pisarza w kancelarii technicznej. Szef kompanii w stopniu sierżanta kilka razy ze mną rozmawiał i po kilku dniach rzucił hasło:
- Będziecie chodzić na ryby.
Czy można sobie wyobrazić lepszy układ? Sierżancina miał w Nowym Dworze przyjaciółkę, a w Modlinie żonę. Przynosił więc wędki na kompanię i jechał do Nowego Dworu, a ja w tym czasie szedłem na ryby, coby sierżant miał się czym pochwalić wracając do żony. Kiedyś nie wiem czy pokłócił się z żoną czy z kochanką zdecydował, że jedziemy na ryby razem i pokaże mi super miejscówkę. Ludzkie panisko z trepa było.

Posiadał motocykl WSK tylko nie pamiętam czy Kobuz czy Dudek, nie istotne w każdym razie obydwa modele miały na kierownicy na 40 albo 50cm drutach lusterka skierowane do góry. Pojechaliśmy za Kazuń, gdzie zjechał z drogi w łąki, przez które mieliśmy dotrzeć do 2 jeziorek. Jako że grunt był mocno podmokły i motor nie mógł jechać, sierżant kazał mi z całym sprzętem iść na piechotę, a sam pojechał do przodu. Wlokłem się obładowany jak wielbłąd, patrzyłem pod nogi, aby nie wleźć w bardziej rozmiękły teren i w pewnym momencie nie dość że sierżant mi zniknął, to jeszcze nie słyszałem motoru. Przyspieszyłem kroku i po kilkudziesięciu metrach zobaczyłem sierżanta. Przez łąki był wykopany rów melioracyjny. W rowie siedział sierżant zanurzony do pasa w wodzie, a z motoru wystawały tylko do góry dwa lusterka. Te kilka kilometrów dzielących Kazuń od Modlina motor pchałem, ale bagaże niósł już sierżant.

***

Będąc w armii na amunicji czy broni niewiele się znałem, później to nadrobiłem - tak sądzę przynajmniej. Włócząc się po twierdzy Modlin i po lochach pod twierdzą grupa żołnierzy znalazła skrzynkę amunicji do karabinu. Jakiś bardziej światły żołnierz stwierdził, że jak są w "łódkach" po 5 sztuk, to pewnie do Mausera - może miał i rację. W każdym razie we trzech skrzynię wynieśliśmy na garaże. Jakimiś kombinerkami wyjmowaliśmy pociski, a proch zsypywaliśmy do torebki foliowej. Dużo tego było, bo jednej torebki nie wystarczyło. Cóż było z tym zrobić??? Trzeba sprawdzić siłę takiego starego prochu. Kolega znalazł 3/4 calową rurę o długości około 1,5 m. Z jednej strony wbiliśmy na siłę jakiś korek hydrauliczny, ażeby lepiej trzymało to jeszcze jeden z kolegów go przyspawał. W pewnej odległości od spawu wywierciliśmy otwór, żeby była tak zwana panewka, przez którą się podpali proch. Tylko pytanie: ile tego prochu??? Żeby nie było za mało, to wsypaliśmy tak "na oko" około 20-25 cm prochu na długości od spawu, a żeby nie latał, dobiliśmy go jakąś starą szmatą. Jeden z kolegów, który miał jako-takie pojęcie o obsłudze tokarki znajdującej się na garażach wytoczył piękny walec o średnicy takiej jak rura. Chciałem, żeby to miało kształt pocisku, ale na tyle na tokarce się nie znał. No i ten walec wepchnęliśmy w rurę.

Pierwszy strzał miał być próbny, więc we trzech uznaliśmy, że żaden z nas nie będzie trzymał w rękach naszej rury, tylko umocujemy ją w imadle. A imadło było przymocowane do starego, olbrzymiego drewnianego stołu. Niestety nie można było ani imadła ani stołu przesunąć, więc wylot lufy był skierowany zamiast w ścianę, w olbrzymie, drewniane, obite blachą drzwi garażowe.

Gdy już wszystko było gotowe, miałem podpalić proch na panewce. I przyznaję, że trochę stchórzyłem - zamiast zrobić to normalnie zapałką, to owinąłem jakąś szmatą kij od szczotki, szmatę nasączyłem naftą i odpalałem zza szafy. I dobrze zrobiłem. Najpierw dużo dymu, później huk, a jeszcze później łomot i tylko od strony drzwi w tym dymie jaśniejsza poświata. Dym był od prochu, huk od eksplozji, łomot od części stołu, która się urwała razem z imadłem, a poświata od potężnej dziury w drzwiach garażowych. Gdybym podpalał to zapałką, pewnie ten tekst pisałbym w najlepszym wypadku protezą. WSW nigdy nie trafiło na ślad wrogich sił, które zniszczyły nieznanym ładunkiem jedne z kilkuset drzwi garażowych w twierdzy Modlin.

Mam nadzieję, że po ponad 25 latach sprawa uległa przedawnieniu.

Sacha







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1527