Amok srebrnych torped
Data: 14-03-2007 o godz. 15:00:00
Temat: Spinningowe łowy


Ten - taki sobie - tekst, opowiada o niewiarygodnych zdarzeniach, jakich byłem wraz z moim kolegą, świadkiem i uczestnikiem. Właściwie, należałoby to nazwać FENOMENEM, gdyż nigdy wcześniej, ani też nigdy później nie spotkałem się z czymś tak niesamowitym, że aż niewiarygodnym.
Zapewniam też, że dla mnie osobiście nie istotna jest ilość złowionych wtedy ryb, ale samo widowisko. Istny balet!



Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że w tym czasie nie miałem przy sobie aparatu. Kupiłem chwilę później cyfrówkę, ale była to już „musztarda po obiedzie”…

W tych kilka dni każdy - dosłownie każdy! - mógł stać się pogromcą. Wystarczyło pomyśleć, podpatrzeć, na czym drapieżniki żerują i takiej wielkości dobrać przynętę. Ale oczywiście ci, którzy na siłę próbowali ich nałowić, stosowali przynęty bez analizowania przebiegu wydarzeń - beż krzty wyobraźni. Czyli: wielkie gumy, duże wahadłówki i takie same wirówki.

W zasadzie, to całe szczęście dla ryb, bo byli to w większości zwykli mięsiarze…

Balet boleni - niezwykłe trzy dni.

Jest ostatni tydzień czerwca. Pływamy z Krzyśkiem od samego świtu po Zalewie Sulejowskim, w poszukiwaniu grubego okonia i szczupaka. Nasze starania okazują się bezskuteczne. Tam, gdzie zawsze mieliśmy bankowe miejscówki, nic się nie dzieje.

Niemożliwe. Przecież nawet jeśli okoń żerował słabo, albo jeśli duży, taki od 25 cm w górę, nie żerował wcale, to były zawsze brania drobnych okonków. Nigdy czegoś takiego nie mieliśmy.

Od godz. 3.30 pływamy bez nadziei, że w ogóle cokolwiek złowimy. Teraz jest prawie ósma, co robić? Nie ma wiatru, nie ma fali. Lusterko!

Rozglądam się po wodzie w nadziei, że doznam olśnienia. Mój wzrok z odległości około 300 metrów, przyciąga niby znane zjawisko, a jednak jest w nim coś szczególnego. Coś co podpowiada mi, że tam należy szukać odpowiedzi na wszelkie pytania.

Zwracam na to miejsce uwagę Krzyśka, który od jakiegoś czasu płynie w tamtą stronę. Popatrzył i stwierdził, że to znany nam widok spławiających się leszczy.

- Nie - mówię - to coś innego, podobne lecz jest zupełnie inaczej i te rybki. Widzisz je?

Podpływamy bliżej, mamy jeszcze może ze 150 metrów. Jak okiem sięgnąć w promieniu pięćdziesięciu metrów, może trochę więcej, dziesiątki boleni wali niemiłosiernie o wodę, a wokół pryskają malutkie rybki.

Nie mam aparatu i nie mogę uwiecznić obrazu, jaki widzę po raz pierwszy w życiu. Zawsze wiedziałem, że jest tu mnóstwo boleni, ale nigdy nie widziałem aż tyle naraz. Co i raz, to wyskakiwały nad wodę w pogoni za drobiazgiem. W dziesięciu, dwudziestu miejscach jednocześnie. Zresztą… kto by je zliczył? Istny amok, szał pożerania.

Stajemy blisko, na rzut przynętą. Nie stawiamy kotwicy, aby nie robić hałasu.

- Jezu, ja nie mam przy sobie moich boleniówek - stwierdziłem z przerażeniem.

Wyciągam z pudeł wszystko, co mogłoby się nadawać w tej sytuacji. Próbuję wszystkiego po kolei. Bez rezultatu! Minęły dwie godziny, a ja nadal bez brania. Ryby w tym czasie zaczęły przemieszczać się bardziej na środek zalewu…

Nagle olśnienie. Mam!

Sięgam po piórnik, w którym trzymam wszystkie "zerówki" i . Mój pomysł, moja robota. Ale czy będzie dobra? Jeszcze jej nie testowałem na zalewie. Jedna z tych, jakiej nikomu nie zdradziłem. Szybko założyłem na malutką agrafkę, żyłka główna szesnastka - okoniowa. Sprawdziłem hamulec, jest ustawiony delikatnie tak, że nawet okonek może wybierać zapas z kołowrotka. Pamiętałem swoje błędy na Pilicy, kiedy nie sprawdziłem w pośpiechu i traciłem przynęty na żyłce dwudziestce, przy pierwszym kopnięciu bolenia.

Teraz już mogę. Rozejrzałem się. Aha, Krzysiek rzuca w prawo, to ja w lewo. Przynęta wpadła do wody jakieś trzydzieści do czterdziestu metrów od łódki.

- Jest za lekka. - pomyślałem - I malutka, ale takiej mi właśnie potrzeba. Trzycentymetrowej, góra cztero!

Potrzebuję czegoś, co poleci dalej. Muszę w domu zrobić inną, mam jeszcze trochę grubszą klasówkę, będzie cięższa.

Zaczynam zwijać żyłkę w momencie, gdy blaszka znajdowała się metr nad wodą. Tradycyjnie nie spieszę się, w przeciwieństwie do tego, co podają "super łowcy".

Po pierwszych kilku obrotach widzę, że blaszka zasmużyła lekko na powierzchni. Pasuje. Odrobinę zwolniłem tempo. W tym samym momencie to, co lubię najbardziej. Potężne walnięcie budzi mnie z letargu. Nie zacinam, zresztą tradycyjnie. Wiem przecież, że bolek ma mięsisty pysk, ostra kotwiczka zrobiła to za mnie.

W pierwszym impecie wybrał około trzydziestu metrów żyłki. Dokręcam hamulec o dwa "ząbki" - mało, jeszcze jedzie. Kolejne dwa i już mam pełną kontrolę.

- To jest jazda - pomyślałem.

Delikatny parabolik zrobił się okrągły. Na kołowrotku szesnastka. Trudno, musi wystarczyć! Uwielbiam delikatne zestawy, ale tej rybie należy się szacunek. Właściwie? Tu na Zalewie nie pójdzie mi w zaczepy, krzaków też nie ma, a i lekką przynętę trzeba posłać daleko. Na rzece łowię na grubsze żyłki.

Od momentu brania, boleń majestatycznie opłynął łódź dookoła. Jakby chciał pożegnać swoich pobratymców. Ostatni raz przed śmiercią ogarniając wzrokiem podwodne rewiry.

Po kilku minutach mam go przy łodzi. Podbierak leży naszykowany po środku. Na Pilicy doprowadziłbym rybę do ręki, tak lądowałem swój rekord. Przełożyłem nogę przez niego, wysunąłem za burtę. Trzymając już podbierak między nogami zająłem się rybą. Przy drugim podejściu boleń znalazł się w siatce, zapięty na dwa groty w samym kąciku pyska. Odczepiłem go i obejrzałem. Trójka jak nic - przysłowiowy buziak i do wody.

Tego dnia złowiłem jeszcze kilka takich ryb, ale nie to w tym wszystkim było najważniejsze. Istotne było to zjawisko, ten fenomen oglądany przez nas po raz pierwszy w życiu. Cud natury!

Po powrocie do domu tylko zjadłem i wziąłem się za robienie nowej blaszki, z kwasówki. Naszykowałem też drugi kijek, o szczytowej akcji i żyłkę dwudziestkę, do woblerów, które opracowałem kilka lat temu na wiślane bolenie. W Annopolu sprawdziły się na medal.

Na następny dzień, wypłynęliśmy od razu w to samo miejsce, po drodze bacznie rozglądając się po wodzie.

Są! Widzę z daleka wyskakujące ryby. Spojrzałem dalej na boje, przy nich to samo widowisko. Jeszcze po drodze założyłem nową blaszkę, a na drugi zestaw wobler.

Tradycyjnie zatrzymaliśmy się około czterdziestu metrów od żerujących ryb - w dryfie. Moja nowość okazała się rewelacyjna. Mogłem ją posłać na odległość sześćdziesiąt do siedemdziesięciu metrów, na cienkiej żyłce.

Po kilku rzutach dostosowałem prędkość, z jaką należało ją prowadzić i znów zaczęła się jazda na całego. Tego dnia przerzuciłem przez burtę jeszcze więcej boleni. Z jednakowym powodzeniem i na blaszkę i na wobler. Większość miała po około trzy kilo, może ciut więcej. Jeden mi się zdarzył czwórka. Tym razem złoiłem im skóry. Mój dotychczasowy rekord został pobity, ale... zważywszy na okoliczności, to była "bułka z masłem". Wystarczyło umiejętnie dobrać przynętę i nie ściągać jej w ekspresowym tempie. Te bolenie miały wokół tyle drobnicy, że nie potrzebowały specjalnie ganiać za szybko uciekającą blaszką - taką ignorowały.

Przez kilka kolejnych dni nie byliśmy na wodzie, bo czas nie pozwolił.

Jest sobota. W porcie już wszyscy "trąbią" o naszym ostatnim pogromie. Każdy chce wiedzieć, na co brały.

- Czekajcie zaraz wam pokażę - pomyślałem - wy… mięsiarze.

Wyjąłem z pudełka jakąś "łupę", którą trzymam dla ciekawskich.

- Oto, Królowa przynęt boleniowych.

Nie dbając czy kolesie "łyknęli", wsiedliśmy do łajby i odpłynęliśmy na nasze łowisko. Po drodze zastanawiałem się czy dziś też będziemy mieli szczęście. Na miejscu okazało się, że bolenie nie żerują, cisza jak makiem…

Zaczęliśmy łowić na okoniowe przynęty. Godzina i nic. Z utęsknieniem rozejrzałem się po wodzie.

- Są moje śliczne. Tym razem pokazały się "na bojkach".

Po piętnastu minutach jesteśmy w ich zasięgu. Takiego amoku jeszcze nie widziałem. Bolki wyskakiwały prawie metr nad wodę. Wokół naszej łodzi zrobiło się czarno od przerażonej drobnicy, szukającej azylu. Teraz mogłem przyjrzeć się z bliska, ofiarom tej widowiskowej rzezi. Były to całe krocia tegorocznego wylęgu. Sam drobiazg!

Po raz kolejny pobiłem swój rekord, boleni wyjętych i zwróconych naturze. Aż zabolała mnie ręka po wielokrotnych holach. To wszystko było jak sen. Jak najpiękniejszy sen o rybach i wspaniałych braniach. Łowiliśmy jak w transie - wystarczyło się wczuć. Rzucaliśmy pomiędzy wyskakujące nad powierzchnię wody drapieżniki. Dwa, trzy rzuty i hol…

- Krzychu, uszczypnij mnie, bo nadal nie mogę w to uwierzyć - powiedziałem z niedowierzaniem do kolegi.

Usiadłem i przypaliłem papierosa. W ramach relaksu wziąłem drugi kijek, założyłem wirówkę trójkę. Pod nami jest sześć metrów. Posłałem ją między szalejące bolenie. Ot, tak sobie, od niechcenia. Opadła może dwa, trzy metry pod wodę. Zacząłem zwijać żyłkę, nagle pobicie. Po pracy szczytówki wiedziałem, że to okoń. Z tego miejsca wyjąłem jeszcze siedem garbusów po 35 cm i szczupaka 52 cm. Już wcześniej wydawało mi się, że widziałem wyskakujące okonie, ale nie one były moim celem.

Coś niesamowitego! Przez te dni mieliśmy wszystkie drapieżniki w swoim zasięgu. Od dołu goniły okonie i szczupaki, a z wierzchu bolenie. Całość wyglądała tak, jakby wszystkie drapieżniki zgromadziły się w tych kilku miejscach, po to, aby urządzić sobie wyżerkę. Z tego, co było widać w zasięgu wzroku, takich miejsc było więcej. Wiem też z relacji kolegów, że w innych rejonach Zalewu działo się podobnie.

Od tego dnia nie trafiliśmy więcej na podobne zjawisko tego, ani następnego roku. Mam nadzieję, że może kiedyś znów je zobaczę. Tym razem aparat będzie zawsze ze mną, chcę to uwiecznić.

Spływając napotkaliśmy kolegów. Wojtek z Andrzejem tylko kręcili głowami. Widzieli wszystko, obserwowali nas z daleka. Inni słuchali ich relacji z rozdziawionymi gębami. Dziwiło ich, że na tyle złowionych boleni, nie zabraliśmy żadnego do domu. Próżno byłoby im tłumaczyć, że boleń to moja ulubiona ryba. Chcę je łowić jak najdłużej, a nie mordować!

Mój "przyjaciel" srebrna torpeda. A przyjaciół się nie zabija i nie zdradza!

Sami też próbowali szczęścia w innym miejscu, ale bez powodzenia.

- Na szczęście - pomyślałem sobie - Ja wam pokażę swoją blaszkę to zobaczycie jak świnia niebo.

Gdybym to zrobił, czułbym się jak zdrajca…

Jotes







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1552