Tu nie ma ryb!
Data: 18-04-2007 o godz. 14:40:00
Temat: Bajania i gawędy


Każdy z nas ma swoje ulubione miejsce na tym świecie - czy to rzeka, staw czy jezioro, ale jest to miejsce, gdzie wraca się z przyjemnością.
Też mam takie, a dokładniej jest nim jeziorko.



Gdzieś w województwie pomorskim jest jedno takie małe jeziorko, ukryte wśród morenowych wzgórz porośniętych starym, bukowym lasem. Jeziorko o brązowym odcieniu wody, z grążelami porastającymi przybrzeżne płycizny. Z brzozami pochylającymi się do wody. Z ciszą, o jaką trudno w dzisiejszych czasach, a przede wszystkim z rybami, których nie ma.

Kilka lat temu trafiłem z moim śp. kuzynem nad to jeziorko przez przypadek, szukając stawu na którym kiedyś łowiliśmy ładne garbusy. Był początek maja 2001 roku, późne popołudnie coś koło 17.00. Błądząc po lesie nagle zaiskrzyły się między liśćmi promienie słońca odbite od wody. Myśleliśmy, że to nasz stawek, podjeżdżamy bliżej i naszym oczom ukazało się owo jeziorko. Wysiedliśmy z samochodu na mały rekonesans. Na pierwszy rzut oka widać było, że jeziorko jest odwiedzane przez harcerzy, bo w jego bezpośredniej bliskości stała nieduża harcówka i były porobione parkingi. Nieco dalej od jeziora stał jedyny dom w tym miejscu, w dodatku zamieszkany, bo z komina unosił się dym. Weszliśmy na teren harcówki z nadzieją, że ktoś udzieli nam informacji o tym jeziorze, niestety nie było tu żywej duszy (w sezonie jest inaczej). Poszliśmy więc nad samo jezioro. Wzrokiem pojechaliśmy po brzegach – pusto!!! Żadnego wędkarza, może siedzą w krzakach i z pomostu, na którym staliśmy, po prostu nie było widać. Pomost postawiony na pewno przez harcerzy, solidna beczkowa konstrukcja, jedyna na całym jeziorze. Spojrzeliśmy na wodę: w tym miejscu dno było jasne, żółciutki piaseczek jak na plaży, a mimo to widoczność w brązowej wodzie bardzo słaba, tak do metra głębokości. Jezioro miało podłużny kształt około 600 metrów długości i 100-200 metrów szerokości dopiero na samym końcu bardzo się zwężało i strasznie było zarośnięte grzybieniem. Postanowiliśmy obejść jeziorko dookoła i poszukać kogoś, kto by nam udzielił jakiejkolwiek informacji. Idąc podziwialiśmy widoki, bo okolica naprawdę wyjątkowa, prawie jak na obrazku. Wpatrywaliśmy się w martwą wodę w nadziei, że jakaś rybka ujawni nam swoją obecność. Niestety powierzchni wody nie zmarszczył nawet mały podmuch wiatru, woda była gładka niczym idealna tafla lodu. Gdy byliśmy na drugim końcu jeziora okazało się, że kończy się ono niezłym bagniskiem, które postanowiliśmy sforsować. Po około 40 minutach byliśmy z powrotem w miejscu, z którego rozpoczęliśmy spacer. Krótkie podsumowanie tego co zobaczyliśmy.

Jedno jest pewne nad tym jeziorkiem, nie ma wędkarzy i na pewno od bardzo dawna nie było. Brzegi nie wydeptane, brak kijków powbijanych w wodę, brak jakichkolwiek śmieci nad brzegami (opakowań po zanętach, po robakach czy kukurydzy), których masę można spotkać nad jeziorami, które odwiedzają koledzy po kiju. Co robimy?? Jedziemy dalej, czy spróbujemy tutaj?? Nie wiemy kto jest właścicielem tego jeziorka i to jest największy problem. Postanawiamy jednak, że zostajemy chwilę i sprawdzimy, czy cokolwiek będzie się działo. Karty mamy, więc jeśli jest to jezioro PZW nie będzie problemu, do gospodarstwa rybackiego też raczej nie należy, bo oni takich małych jezior nie dzierżawią, mieli by tu łodzie itp. Rezerwatu też niema, bo byłby oznakowany, a jeśli jest prywatne i pojawi się właściciel, to zawsze się jakoś dogadamy, ewentualnie przeprosimy, tym bardziej, że nie ma tabliczek z napisem w rodzaju ”zakaz wędkowania - teren prywatny”.

Idziemy jakieś 100 metrów od miejsca, gdzie stoi pomost i rozkładamy manatki. Wyrzucam jedną wędkę na spławik z białymi robaczkami, drugą na grunt z koszyczkiem zanętowym i czerwonym robakiem na haczyku. Kuzyn wziął spinning i poszedł podłubać paprochami. Po około godzinie wraca - niestety brak kontaktu z rybą, u mnie podobnie nic dosłownie nic nie zakłóciło spokoju spławika i bombki. Patrzę na zegarek minęła 19. Razem z kuzynem podejmujemy decyzję, że bez względu na brania, czy też ich brak, zostajemy do zmroku i wtedy zwijamy się do domu. W końcu jak nic nie złowimy, to nic się nie stanie, bo nie o ryby tylko chodzi. Kuzyn rozrobił zanętę na karasia, którą woził w samochodzie i wrzucił do wody, łowił tylko na wędkę ze spławikiem. Siedzieliśmy sobie w ciszy, coraz mniej zwracając uwagę na kije, zrelaksowani do granic możliwości, rozleniwieni przez świecące w nasze twarze słońce, nawet nie zwróciliśmy uwagi, jak podszedł do nas starszy człowiek z psem.

- Dzień dobry
- Dzień dobry - odpowiedzieliśmy zaskoczeni, jakby nas ktoś na gorącym uczynku złapał.
Obróciłem się szybko w kierunku leśnej drogi, która biegła tą stroną jeziora, a po której spacerował sobie starszy pan z pieskiem. Ubrany był w stary drelich, na nogach stare dziurawe spodnie i kalosze, pies widać też już dosyć stary, kundelek jakich wiele można spotkać.
- Panowie: tu nic nie złapiecie, bo tu ryb nie ma
- My tylko tak dla relaksu posiedzieć i odpocząć na łonie natury -odrzekł mój kuzyn
- Aaa chyba, że tak. Kiedyś to było rybne jezioro, ale teren należał do wojska. Coś wlali do wody i wszystkie ryby wyzdychały, tyle ich pływało po wodzie martwych, że można było po nich na drugi brzeg przejść.
- A kto teraz jest gospodarzem wody??
- Jak wojsko odeszło, to jezioro trafiło w ręce nadleśnictwa, a oni zostawili je samemu sobie. Nikt tu nie łowi, latem harcerze przyjeżdżają na obozy, a miejscowi z pobliskiej wsi ino na spacery przychodzą i czasami w jezierze dzieciaki się kąpią.
- No to już wszystko wiemy, ale jeszcze chwile posiedzimy i uciekamy do domu.

Starszy człowiek poszedł dalej, a my zaczęliśmy powoli pakować sprzęt, przy okazji żartując z siebie, jak to ryby łapiemy w martwym jeziorze. Została mi do zwinięcia tylko gruntówka, gdy nagle bombka ostro i zdecydowanie pojechała do góry. Zamiast zacinać stanąłem jak wryty i krzyczę do kuzyna:
- Branie, mam branie.
- Zacinaj, a nie drzesz się jak wariat!

Zaciąłem, patrzę na szczytówkę, pięknie się przygięła, a więc siedzi i to niemała sztuka. Zaczynam hol, ryba walczy zdecydowanie. Razem z kuzynem próbujemy odgadnąć, co to może być. Po krótkiej analizie do chodzimy do wniosku, że jedyny gatunek jaki mógłby żyć w tym jeziorze i tak walczyć to lin. I gdy po kilku chwilach mamy rybę w zasięgu wzroku okazuje się, że to spory okoń. No teraz to już wiemy, że są tu ryby. Szybko zarzucamy wędki i postanawiamy zostać jeszcze chwilkę. Niestety nic więcej nie wzięło. Po około 30 minutach spakowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku samochodu, gdzie spotkaliśmy starszego pana z pieskiem. Nic nie powiedzieliśmy mu o naszej zdobyczy pożegnaliśmy się i udaliśmy w drogę do domu. Okoń miał nieco ponad pół kilograma wagi.

Dwa dni później udaliśmy się w to samo miejsce nad jeziorko, o którym świat zapomniał. Każdy z nas miał przygotowane po dwie wędki gruntowe, do tego sadzyk z małymi karasiami. Skoro są tu takie okonie, to muszą wziąć na karasia. Na jedną wędkę karasek, na drugą robaczek czerwony. Niestety ponownie nad wodą cisza, bombki stoją bezczynie. Siedzieliśmy do zmroku. Gdy zaczęło się ściemniać, mam delikatne branie na robaczka. Czekam jeszcze chwilę i zacinam. Ryba walczy tak samo zaciekle, jak poprzedni okoń. Mówię do kuzyna:
- Ten pasiaczek jest większy.
I gdy po chwili ryba jest już przy brzegu, otwieramy gęby ze zdziwienia.
- Toż to prosiak, a nie okoń - krzyknął kuzyn i w tej samej chwili branie u niego na gruntówce z robaczkami. Po chwili na brzegu ląduje kolejny prosiaczek.

A więc są tu liny. Obydwa miały po około 1,5 kg wagi. Mieliśmy jeszcze dwa brania na robaki, ale tym razem nie udało nam się zaciąć.
Do domu wracaliśmy niesamowicie podnieceni tym odkryciem. Mamy jeziorko, w którym nikt nie łowi, bo wszyscy myślą, że niema w nim ryb, a ryby są i to kapitalne. Już w drodze powrotnej planowaliśmy następną wyprawę.

Kilka dni później meldujemy się ponownie nad jeziorem. W planach mamy posiedzieć do rana. Cel jest jeden: liny. Kuzyn tym razem idzie kawałek dalej, ja zostaję w naszym stary miejscu. Łowię tak jak poprzednio: dwie gruntówki - tym razem bez karasia, same robaki. Kuzyn eksperymentuje i w jednym miejscu zanęca kukurydzą z puszki i na kukurydzę łowi, drugą wędkę wyrzuca nieco w bok z robalkiem. Do dwunastej w nocy miałem tylko jedno branie - bez ryby. Kuzyn na kukurydze zero, na robaka wyjął jednego malucha. Postanawiam się przespać do świtu, na szczytówki zakładam dzwoneczki. Kuzyn łowi dalej. Budzi mnie zimny poranek. Trzęsąc się cały z zimna, staram się wyjść z amoku, jaki mi towarzyszy po spaniu w fatalnych warunkach (pod gołym niebem, bez koca i karimaty). Spoglądam w kierunku wędek i stwierdzam, że mam tylko jedną. O nie - myślę sobie - miarka się przebrała! Idę do kuzyna (to jeden z jego ulubionych głupich kawałów schować śpiącemu wędkę).
- Gdzie schowałeś mi moja wędkę - pytam.
- Jaką wędkę?? O co Ci chodzi - spytał
- Jak to jaką. Miałem dwie wędki wieczorem, a teraz jest jedna. Wiem, że to ty!
- Hahaha pewnie Ci ukradli jak spałeś.

Jego śmiech doprowadzał mnie do furii. Nic nie mówiąc odszedłem z powrotem na swoje miejsce i zacząłem przeszukiwać okoliczne krzaki w nadziei, że gdzieś blisko ją schował. Po 10 minutach poddałem się. Wziął, to odda - pomyślałem. Poszedłem przerzucić zestaw, który mi został. Podnoszę wędkę zaczynam kręcić kołowrotkiem i nagle coś na jeziorze zwróciło moją uwagę. Jakieś 50-60 metrów od brzegu, nieco w prawo od miejsca, w którym stałem na wodzie pływało coś, co wygadało jak deska, z czymś co mocno się świeciło w promieniach wstającego słońca. Zacząłem się bacznie przyglądać temu czemuś i zawołałem kuzyna. Po chwili doszliśmy do wniosku, że to moja wędka. Kuzyn szybko zmontował spinning założył ciężką wahadłówkę, wszedł w woderach do wody tak daleko, jak tylko dał rade i zaczął rzucać. W końcu za którymś rzutem trafił jak należy. Szybko doholował wędkę do brzegu, podał mi spinning i podniósł mojego kija, który wygiął się w pałąk. Niemożliwe, ale tam coś siedzi. Szybko wziąłem podbierak do ręki i stanąłem w pobliżu czekając na kuzyna.
-Węgorz, to na pewno węgorz - krzyknął do mnie kuzyn- Żadna inna ryba tak nie walczy, a do tego jest duży!!! Stałem zły na brzegu
- Holujesz moją rybę, a w dodatku pewnie mój życiowy rekord węgorza- powiedziałem.
- Hahahaha - znowu ten jego szyderczy śmiech. Ach, jak ja byłem wściekły - tego się nie da opisać.

W końcu ponad metrowy węgorz wylądował na brzegu. Cóż za niesamowity widok, takiego węgorza jeszcze w życiu nie widziałem! Gruby jak moje przedramię, skóra śliska i ciemna, krótki pyszczek i głęboko w gardle osadzony hak. Kolejna niespodzianka na bezrybnym jeziorze. Kuzyn wyjął w nocy dwa niezłe prosiaki i mojego węgorza. Na dzisiaj starczy wędkowania tym bardziej, że niedługo czas do pracy.

Moim największym komfortem było to, że pracowałem właśnie u niego. Był moim kuzynem i szefem zarazem. Do tego był świetnym przyjacielem i wędkarzem, od którego wiele się nauczyłem. Cęsto zamiast do pracy zabierał mnie na ryby. Razem planowaliśmy wszystkie wyprawy.

Przez całe lato jeździliśmy na nasze jeziorko. Wyniki przeszły nasze najśmielsze oczekiwania: liny od 1 do 3 kg, garbusy brały rzadko, ale jak brały, to kapitalne okazy, a węgorze to same kolosy powyżej 2 kg te z krótkim ryjkiem, bo później okazało się, że w jeziorze są dwa gatunki węgorza. Drugi był znacznie chudszy i miał dłuższy ryjek, a do tego ten drugi rodzaj był smuklejszy i nie dochodził do tej wagi co te pierwsze. Trafiały się sztuki do 1,4 kg . Latem okazało się, że jezioro ma też pewną wadę, a mianowicie meszki - od zachodu słońca do rana nie można było wytrzymać - tak gryzły. Najgorsze było to, że żadne preparaty nie pomagały. Na głowy zakładaliśmy specjalne siatki z drobnej firanki, które chroniły przed nimi, a na rękach mieliśmy całą noc rękawiczki. Przez pierwsze dwa lata łowiliśmy tylko duże ryby. Trzeciego roku zaskoczyło nas coś jeszcze: okazało się, że okonie się rozmnażają i w wodzie zaczęło się roić od drobnych okoni, które nie przepuściły robakowi, lecz mimo to dalej łowiliśmy duże ryby. Inną sprawą był fakt, że liny i węgorze brały tylko od zachodu do wschodu słońca. W dzień nigdy nic nie udało nam się złowić, prócz kilku okoni.

W międzyczasie kuzyn zakochał się w wędkarstwie morskim, kupił sobie łódź do łowienia na morzu, zdobył patent sternika i coraz rzadziej jeździliśmy na nasze jeziorko. W trakcie zimy 2005/2006 pierwszy raz pojechaliśmy tam na lód. Łowiliśmy dużo, ale same małe okonie do 15 cm. Garbusy jakby zapadły się pod ziemie.

W tym roku stała się rzecz straszna: kuzyn w czasie pływania po zatoce Puckiej utopił się ratując tonącą dziewczynę. Ratując ją poświęcił własne życie. Nie zdążyliśmy razem pojechać na nasze prosiaczki w zeszłym roku…

W lipcu postanowiłem pojechać i zobaczyć nasze ulubione jeziorko. Wziąłem ze sobą brata i naszego kolegę, który o łowieniu ryb nie ma zielonego pojęcia. Małe okonie dawały się we znaki. Ledwo wrzuciłem zestaw do wody od razu następowało branie, mimo to udało się nam złowić jednego ładnego węgorza, takiego jak ten 5 lat wcześniej, którego wyholował mój kuzyn. Jak się później okazało było to jedyne godne uwagi trofeum tego lata na naszym jeziorku, a byłem tam jeszcze 6 razy. Co gorsza: przechadzając się pewnego dnia brzegami ze spinningiem i bawiąc się z okoniową młodzieżą, znalazłem na brzegu puszki po kukurydzy, a także opakowania po białych robakach. A więc jednak ktoś łowi na naszym jeziorze, co gorsza na ostatniej wyprawie w sierpniu (wyskoczyłem za okoniem) spotkałem dwóch spinningistów: kobietę i mężczyznę. Spytali mnie czy wiem, jakie ryby występują w tym jeziorze, a ja skłamałem, że wiem tylko o okoniach. Tego lata wszystko się zmieniło, nic już nie będzie takie jak kiedyś!!!

Specjalnie nie podałem nazwy tego jeziora, bo jest ono w bezpośredniej bliskości dużych miast: Wejherowo, Rumia, Reda, Gdynia. Nie chcę, żeby to miejsce straciło swój urok. W przyszłym roku mam zamiar w kwietniu i maju poszukać linów i węgorzy w ciszy i spokoju.

Mam ogromy sentyment do tego miejsca, to tutaj złowiłem swoje największe węgorze i okonie, to tutaj po raz pierwszy złowiłem lina i do tego jeziora należy mój rekord 3,4 kg, a wiem, że są większe. Mieliśmy je z kuzynem na wędce, ale nie udało nam się ich wyholować. Jezioro, na którym nie trzeba wyrzucać kilogramów zanęty do wody. Łowiliśmy ryby bez zanęcania z marszu. Jezioro, gdzie są tylko trzy gatunki ryb, ale za to jakie!!!!

Tirith27







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1567