Minizlocik Pilchowice
Data: 26-09-2007 o godz. 16:35:00
Temat: Spinningowe łowy


Propozycja małego zlociku padła tydzień wcześniej, ale jakoś zbyt dużego odzewu ze strony pogawędkowiczów nie było. A szkoda, bo Pilchowice to naprawdę ciekawa woda... Tak czy inaczej postanowiliśmy się spotkać tylko we dwójkę.



Wszystko zaczęło się 22 września roku pańskiego 2007 o godzinie 10 rano. Spotkaliśmy się na obrzeżach miasta i ruszyliśmy w drogę. Chwilkę później już meldowaliśmy się na pierwszym miejscu, czyli mojej ulubionej, okoniowej zatoce przy moście kolejowym. Chwilka montowania sprzętu i już byliśmy nad brzegiem. Pokazałem Animalowi miejsce, w którym jest troszkę głębiej i z którego niedawno wyjąłem krótkiego sandacza, a sam postanowiłem obłowić z trokiem końcówkę zatoczki o głębokości od 50 cm do metra, półtorej wody. I tak biczowaliśmy wodę godzinkę bez żadnego rezultatu. Okonie najwyraźniej dzisiaj nie żerowały, więc nie było sensu dłużej tutaj zostawać.

Czas na nowe miejsce, ale najpierw na kawę, żeby mieć więcej wigoru i siły do chodzenia po stromych brzegach zbiornika. Później już zbrojenie spinningów większego kalibru i zejście na brzeg, zaraz za przystanią WOPR. Tutaj jest już znacznie głębiej ok. 10-15 metrów. W trzecim lub czwartym rzucie Animal miał "zaczep", który obciął mu plecionkę...

Dokładnie przeczesaliśmy cały brzeg bez jakiegokolwiek efektu, aż doszliśmy do tzw. "pniaków", gdzie postanowiliśmy się rozbić na wieczór. Jako, że zadeklarowałem się złowić parę plotek, które miały posłużyć jako trupki, zrobiłem zanętę, rozłożyłem DS-a i tutaj zaczęły się schody. Płoci złowiłem grubo ponad dwadzieścia, ale żadna nie mniejsza niż 20 cm.

Animal i z tym sobie poradził, przecinając jedną w połowie i zakładając na hak ogonową połówkę. Pozostałe ryby zaraz po odhaczeniu od razu wracały do wody przy akompaniamencie dziwnej miny miejscowego wędkarza, który rozłożył się niedaleko nas. Teraz nareszczcie był czas na mały relaks, grilla, piwko oraz wieczorne pogaduchy, przy których zrobiło się szarawo, a później nastała noc. Co pól godzinki miało miejsce dokładanie ciuchów na grzbiet, bo robiło się coraz zimniej. I tak zastała nas godzina 24, a jako iż kompletnie woda zrobiła się martwa zgodnie ustaliliśmy, że lepiej iść do samochodu przespać się i rano ruszyć na druga stronę zbiornika wypoczętym. I tak z pól godzinki zajęło nam dostarczenie na dwa razy wszystkich niezbędnych gratów znad brzegu. Później tylko niezbyt głęboki sen ( przynajmniej mój) i przestawianie, co godzinkę fotela w samochodzie w poszukiwaniu wygody. W ten sposób zastała nas godzina 6 rano, więc czas przejechać na drugą stronę Pilchowic od miejscowości Wrzeszczyn, ale najpierw jak to przystało na dzielnych traperów, zatrzymaliśmy się po drugiej stronie zapory na "małą" czarna. Jako że stolika nie było, wykorzystaliśmy dach samochodu Animala.

Podróż na drugą stronę zbiornika i zaczęliśmy łowy przy pięknym już mocno jesiennym wschodzie słońca.

Muszę przyznać, że nie byłem w tym miejscu ładnych parę lat z niewiadomych mi powodów. Ludzi bardzo dużo, najprawdopodobniej ze względu weekendu, niektórzy pokurczeni przy ogniskach - widać, że noc dala się im we znaki.

Pytałem się Animala czy chce iść na głęboką znana mi bardzo dobrze "patelnię", na której kręcili sposób na sandacze, czy spróbujemy na płytszej części zbiornika, na której dotychczas łowiłem tylko plocie i leszcze na pikera. Dziwne było to, że szczupak nie stał nawet na tzw. bankówkach, czyli np. płytkiej porośniętej zatoczce, chociaż próbowaliśmy na wszystko od powierzchniowych wobków, poprzez gumy i wirówki ciągnięte zaraz pod powierzchnią. Przy okazji Animal, jak to na niego przystało, wywęszył przy brzegu siatę, pozostawioną przez kłusoli.

W ten sposób w końcu dotarliśmy na drugą stronę. Na głębszej wodzie Animal zauważył ok. 20 m od brzegu, wystającą z wody skałę, którą przez dłuższą chwilę obławialiśmy. I właśnie przy samej skale, podczas opadu, miałem bardzo szybkie pukniecie na kiju, na które... nie zareagowałem. Nie wiem dlaczego, po prostu było tak szybkie, że nie zdążyłem zaciąć mimo tego, że szczytówka dwa razy szybko zapulsowała. Może dlatego, że przez tyle godzin łowienia nic się nie działo, że cała czynność podciągania, opadania itp. wykonywałem już niemal mechanicznie.

Przeszliśmy dalej, aż do zalanych skał. Głębokość tego miejsca zaskoczyła Animalna. Zdaje mi się, że nie spodziewał się, że kilkanaście metrów od brzegu będzie aż ok. 25 metrów wody. No i obławialiśmy kolejne miejsce, tym razem byłem już bardziej skupiony na tym, co robię. Chwilkę później walczyłem ze skalnym zaczepem, kiedy Animal zaciął rybę. Od razu wiedziałem, że to sandacz, ponieważ w zbiorniku pilchowickim lubią właśnie taką głęboką wodę i to samo mu przekazałem. Jak się okazało minutę później - nie myliłem się.

Kolejna godzinka biczowania wody nie przyniosła rezultatów, więc postanowiliśmy udać się już w kierunku samochodów na zasłużoną kiełbaskę z grilla.

Jeszcze chwila rozmowy, podsumowania wyprawy w cieniu podczas posiłku i niestety nadeszło to, co musiało w końcu nadejść: wracamy. Ja do Jeleniej jakieś 12 km, Animal do Zielonej Góry czyli ponad 200 km. Myślę, że niedosytu nie ma, bo nie zawsze chodzi o to, żeby nałowić się do syta. Sama obecność na nowo poznanej wodzie daje dużo satysfakcji. Za tydzień czeka przecież kolejna misja, tym razem to ja będę jechał w odwiedziny do Animala i kolegów z PW, w poszukiwaniu swojej przygody.

Czarnyy







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1648