Dorsze po "Admiralsku"
Data: 12-05-2008 o godz. 13:00:00
Temat: Morskie opowieści


27 kwietnia 2008 roku zostałem zaproszony przez mojego kolegę Krzysztofa, właściciela statku "Admirał", na wyprawę dorszową, która odbyła się dzień później. W tym krótkim artykule chcę się z Wami podzielić moimi wrażeniami i spostrzeżeniami z tej wyprawy.



Na dorsze zacząłem jeździć w 2001 roku razem z moim ś.p. Kuzynem Wiesławem, bliskim przyjacielem właściciela "Admirała". Po pierwszej dorszowej wyprawie kupiliśmy własny sprzęt, a w warsztacie kuzyna sami przygotowywaliśmy swoje przynęty- pilkery.
W tamtych czasach łowienie było bardzo prymitywne - wędką szarpało się jak badylem w nadziei, że coś się złapie. Na rejsy jeździliśmy kilka razy w roku, ale mnie po 2 latach takie łowienie zbrzydło i praktycznie przestałem jeździć, a po 2005, gdy kuzyn się utopił, kompletnie zaprzestałem wyjazdów na dorsze.

Tak więc 28 kwietnia moja noga znów miała stanąć na pokładzie dorszowego kutra. O "Admirale" wiedziałem niewiele, jedynie to, że nie był to typowy kuter rybacki, tylko jednostka reprezentacyjna Wojska Polskiego, przerobiona na potrzeby wędkarzy.

O 6 rano zajechaliśmy do portu we Władysławowie, skąd w rejsy wyruszał "Admirał" - od mojej ostatniej wizyty praktycznie nic się tu nie zmieniło. Pierwsze zaskoczenie to wielkość jednostki, która była dużo większa od tych, na których do tej pory było dane mi pływać. Po wejściu na pokład przywitałem się z pierwszymi wędkarzami, którzy przybyli przed nami, a między którymi były dwie kobiety, których nigdy wcześniej nie było mi dane spotkać na żadnej jednostce dorszowej. Chwilę po mnie na pokładzie zameldowała się ekipa z Augustowa.
Tego dnia w rejs wyruszało razem ze mną 13 osób + 3 osoby załogi, normalnie na pokład "Admirał" zabiera około 24 osoby i każdy wygodnie może sobie powędkować. Po powitaniu zszedłem pod pokład wyładować swoje manatki. Tu kolejne pozytywne zaskoczenie: obszerne pomieszczenie z łóżkami i dwoma stołami, gdzie można było spokojnie sobie coś zjeść lub ewentualnie się przespać, a przy niesprzyjających warunkach schować się przed zimnem i deszczem. Była też kuchnia, której nie obejrzałem, kajuta właściciela statku i ubikacja. Właśnie ubikacja to kolejne pozytywne zaskoczenie. Do tej pory na wszystkich jednostkach na których byłem wejście do ubikacji z przyczyn higienicznych było dla mnie niemożliwe - straszny fetor i brak miejsca nie pozwalały na załatwienie swoich potrzeb. Siusiu robiło się bezpośrednio za burtę kutra, a resztę wstrzymywałem, aż do powrotu do portu. Na "Admirale" nie ma z tym problemu - jest czysto i schludnie, a brzydkich zapachów nie czuć. Jest też dosyć miejsca i umywalka, gdzie można umyć ręce.

Zanim wypłynęliśmy zdążyłem zwiedzić cały statek. Na rufie miejsca jest więcej niż na dziobie i jest też pokład, na którym są siedzenia i stoły, przy których można sobie spokojnie posiedzieć i zjeść śniadanie na świeżym powietrzu w czasie przelotu na łowisko.
Załoga przez cały czas trwania rejsu dba, by nie zabrakło gorącej kawy i herbaty, która jest w termosach plus styropianowe kubeczki.

W końcu wypływamy. Jestem lekko stremowany faktem, jak mój organizm zniesie rejs. Czy nie dopadnie mnie jakaś choroba morska, bo jak już raz miałem okazję się przekonać, czasami nie ma na nią mocnych. Ogólnie pogoda jest dobra, świeci słoneczko i wieje delikatny wiaterek, ale na morzu pogoda zmienia się błyskawicznie. Siadam sobie w sterówce i w oczekiwaniu na dopłynięcie na miejsce przyglądam się pracy załogi, dokładnie zapoznając się ze skomplikowaną aparaturą wyposażenia sterówki. Od czasu do czasu zadając pytania na temat funkcjonowania poszczególnych elementów. Oczywiście w rejsie udział bierze Krzysztof, który pożycza mi swój sprzęt, ponieważ mój znajomi wzięli do Norwegii, gdzie pracują, a w wolnych chwilach łowią we fiordach.

Po około godzinie szyper daje znać, że będzie wrak, na którym chwilę połowimy. Krzysztof starannie ustawia statek, a następnie dzwonkiem daje znać, że można rzucić zestawy do wody. Łowię na parasolkę, bez żadnych przywieszek, głębokość około 50 metrów. W końcu zestaw dociera do dna podrywam pilkera, potem puszczam w dół znowu podrywam i potężne targnięcie - wędka pulsuje! Wiem, że mam dużą rybę, staram się ją szybko poderwać w górę, ale brakuje mi wprawy i po chwili ryba wchodzi we wrak. Otrzymuje reprymendę od Krzycha, że za długo to trwało i mam nauczkę. Trzeba rwać pilkera, ale za chwilę Krzychu sam pozwala ładnej rybie wejść we wrak. Nic mu nie mówię, ale myślę sobie " przygadał kocioł garnkowi". Jeszcze cały drżę z wrażenia, a ręce mi się trzęsą jak galareta, gdy szyper daje znać na zwijanie wędek. Na szczęście nie muszę dowiązywać agrafki, ponieważ w pilkerze rozgięło się kółeczko.
Wyniki na tym wraku nie były powalające: dwie ryby wyjęte, dwie zeszły, urwanych 5 pilkerów. Szybka decyzja i płyniemy dalej.

W przerwie robię sobie dwie kanapki, ciągle klnąc pod nosem na swoją nieporadność przy holu ładnej ryby. Popijam herbatkę, a w międzyczasie dopływamy do kolejnego miejsca. Tym razem jest to jakaś podwodna górka, na głębokości około 60 metrów - odczyt z echa pokazuje ławicę ryb przy dnie. Pełen optymizmu wychodzę ze sterówki na pokład. I czekam na sygnał. Znowu zaczynam podszarpywanie pilkera, bezskutecznie, a dodatkowo otrzymuję kolejne uwagi, tym razem na temat techniki łowienia. Byłem przekonany, że pilker wystarczy tylko agresywnie poderwać do góry, potem pozwolić spaść mu na dno i wszystko od nowa, ale Krzysiu i załoga pokazali mi, jak powinno się łowić dorsze szczególnie, gdy ryby słabo żerują, a tak było akurat tym razem. Pilker po poderwaniu trzeba poprowadzić w opadzie, bo własne do opadającej przynęty często dorsze się podnoszą, ale wielu wędkarzy nawet nie wie, że miało branie, gdyż na luźnej żyłce nie czują brania. Nowy wniosek, przez cały czas trzeba mieć kontakt z przynętą i czuć jej pracę.
Klasę w łowieniu dorszy pokazali członkowie załogi, którzy praktycznie w każdym napłynięciu zaliczali ryby, nawet gdy nikt inny nic nie ciągnął.

Po kilku napłynięciach było już wiadomo, że trafiliśmy na gorszy dzień. Ryby nie brały, a pojedyncze ryby były dosłownie wydłubywane z każdego miejsca. Nawet gdy zapisy na echosondzie były bardzo obiecujące, brań było niewiele.
Najlepsze wyniki miała załoga "Admirała" i grupa augustowska, która siedziała na rufie. Niestety tego dnie kompletnie sobie nie radziłem - jeden króciutki bolek i kilka kontaktów z rybami. Na dziobie mieli po kilka ryb, ale bez rewelacji, całkiem nieźle radziły sobie panie, które sprawnie uwijały się z topornymi zestawami dorszowymi.

Krzysztof dwoił się i troił, ale na niewiele się to zdawało. Powiedział, że nie ma zamiaru się poddać i z tak słabym wynikiem nie spłyniemy do portu. Zmienialiśmy miejsca - raz wraczek, raz góreczka. Niestety wyniki słabe, ryby nie chcą współpracować i koniec!

Przy jednym z kolejnych dłuższych przelotów, przez radio pytamy znajomych z innych jednostek, jak wyniki. Niestety i u nich nie ma szału - ryby są, ale nie chcą brać. O 15 zapada decyzja, że kierujemy się w stronę portu, po drodze zaliczamy jeszcze jeden wrak, na którym pada największa ryba ważąca nieco ponad 6 kilo.

Podsumowując: najwięcej ryb złowili członkowie załogi. Po kilkanaście sztuk zaliczyli koledzy z Augustowa, ja skończyłem z jedną rybą, dwóch kolegów z Częstochowy i Warszawy miało po 3-4 ryby, a panie ze swoimi towarzyszami od 6 do 10 ryb. Były też straty, jednemu z wędkarzy z Augustwowa odpadł kabłąk od kołowrotka, a kolega z Warszawy złamał wędkę.

W drodze powrotnej usiadłem sobie z wędkarzami z Augustowa. Rozmawialiśmy o rybach, o dzisiejszych wynikach, o wyjazdach zagranicznych, ale najwięcej emocji było, gdy rozmowa zeszła na tematy polityczne. Każdy miał swoje poglądy i wyrobione opinie na różne sprawy. Czas przy tych rozmowach zleciał szybko i nawet nie wiem, kiedy dopłynęliśmy do portu.

Przy podejściu do portu jest kilka kutrów, które pływają z wędkarzami na dorsze. Widocznie też przedłużyły swoje rejsy ze względu na słabsze wyniki. Zazwyczaj wszyscy w porcie są o 14.

Ogólnie podsumowując nie było tak źle - pogoda dopisała, można było miło spędzić dzień w gronie ciekawych ludzi, ale największą niespodzianką tego dnia był pasażer na gapę. W odległości około 12 mil od brzegu, na jednego z wędkarzy usiadł gołąb pocztowy. Był tak wyczerpany, że spokojnie dał się wziąć w ręce. Posadziliśmy go koło skrzynek na ryby, daliśmy trochę chleba i nalaliśmy wodą. Chleba nie chciał, ale wodę pił, tak jakby był na ogromnym kacu. Po około 5 godzinach, gdy zregenerował siły, odleciał w sobie tylko znanym kierunku.

Wędkarstwo morskie w Polsce rozwija się i idzie do przodu. Z portów wypływa coraz więcej jednostek, ale też coraz lepszych z odpowiednim zapleczem sanitarno- socjalnym, gdzie wędkarz może poczuć się nieco bardziej komfortowo. Załogi też zmieniają swoje podejście do wędkujących wiedząc, że o klienta trzeba dbać. Na "Admirale" każdy mógł wejść do sterówki, zapytać o co tylko chciał - załoga z cierpliwością i zrozumieniem odpowiadała na każde pytanie i starała się wytłumaczyć nawet najbardziej zawiłe kwestie. Każdy mógł posiedzieć i poobserwować pracę załogi i szypra. W czasach coraz większej konkurencji w tym morskim biznesie, dbałość o klienta to podstawa, cała załoga jest dla klienta, a nie na odwrót i widać właściciel "Admirała" doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

Na dorsze wybrać się musi każdy, gdyż jest to frajda niesamowita, której nie da się uświadczyć w wędkarstwie śródlądowym. Naprawdę polecam każdemu, by choć raz spróbował, a na pewno się nie zawiedzie i już po powrocie będzie się zastanawiał, kiedy będzie miał okazję znowu popłynąć w morze. Na pewno też jeszcze nie raz staną na pokładzie jednostki dorszowej i nie raz będę miał okazję posiłować się z królem naszego Bałtyku.

Tirith27







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1740