Uśmiech szczupaka.
Data: 19-05-2008 o godz. 22:50:00
Temat: Spinningowe łowy


Zawsze odkąd pamiętam na wędkarskie wypady jeździłem skoro świt... Długi i męczący tydzień w szkole spowodował, że tym razem wolałem się wyspać.



Z łóżka zwlokłem się kilka minut przed 9:00, ”szybkie” śniadanie, telefon do jednostki w celu zgłoszenia pobytu na poligonie, umycie paszczurka i po 30 minutach szykuję już plecak. Wodery, kamizelka, przynęty i nowy kołowrotek z plecionką, wędka w dłoń i migiem nad wodę. Droga minęła szybko i już po kilkunastu minutach jazdy rowerem jestem na miejscu. Na pierwszy ogień idzie staw numer 2 i miejscówka z namierzonym 55-cio centymetrowym zębaczem.

Krzaki, trzciny, ziele i mało miejsca na walkę.

Niestety, pierwsze podejście spalone i zero kontaktu z rybą.

Podobnie było na kolejnych miejscówkach na tym stawie. Brań nie było i po obłowieniu dostępnych miejsc zbieram graty i jadę na ”czwarty” na moje ”zaroślowe”.

Jak się okazało, było to słuszne posunięcie, bo już po kilku rzutach doczekałem się brania. Szybkie zacięcie i już wiedziałem z kim mam przyjemność. Chwilka walki, odjazd w ziele, kilka kociołków na powierzchni i już jest gotowy do podebrania.

Chwyt za kark i już jesteśmy na brzegu. Przykładam do Korka i już wiem. Jakieś 47,5 - 48 cm. Dwie fotki i wraca do wody.

Nie przestałem się jeszcze cieszyć z pierwszej ryby dnia, kiedy widzę, że do predatora poszła strzała i targnęło wędką. Zacięcie było skuteczne. I tu nastąpiło wielkie rozczarowanie. Zamiast spodziewanego wymiarka na końcu zestawu dyndał jakiś pistolecik pod 30 cm. Trochę głupio się zaplątał w plecionkę. Jednak po chwili już pływa z kolegami i straszy drobnicę.

Zmieniam miejsce i po kolejnym braniu wyciągam okonia trochę większego od przynęty. Ma na grzbiecie jakąś paskudną ranę po spotkaniu z zębatym koleżką lub powstałą w wyniku jakiejś choroby ...

Puszczam go luzem i podążam dalej do najciekawszych miejsc. Powoli i systematycznie obławiam kolejne potencjalne czatowiska szczupaków. Robię też sobie zdjęcie z kijem w ręku.

W pewnym momencie posyłam przynętę wzdłuż brzegu. Branie jest natychmiastowe. Musiałem mu trafić do pyska, gdy ziewał (hi hi), bo nie zdążyłem nawet zamknąć kabłąka. Zacinam najszybciej jak potrafię i już wiem, że mam jegomościa. Po chwili luz... spadł. Zostało jeszcze parę metrów do poprowadzenia przynęty. W myślach krąży mi tylko jedno – niech go szlag, niech go... i walnięcie w gumę. Zacinam i sytuacja się powtarza. Cholera... dwa ataki, dwa krótkie hole i dwa spady. To wszystko w jednym przeprowadzeniu przynęty. Czyżby powtórzył atak, mimo tego że się ukłuł??? Nie wiem!!! Rzucam znowu w to samo miejsce i nic. Rzut 5 metrów dalej i po kilku obrotach korbki zacięcie. Kolejna walka i po chwili już jest na brzegu. Taki sam jak pierwszy. Szybko odczepiam, robię fotkę z ”'pstryka” (samowyzwalacza) i próbuję puścić wolno. Nie chce płynąć, muszę go trochę przytrzymać w wodzie. Chyba się zmęczył, bo dopiero po dobrych 3–4 minutach rehabilitacji postanowił popłynąć sobie do domu.

Długo się nie zastanawiałem, wypłukałem ręce ze śluzu, wytarłem w szmatę i kolejny rzut w to samo miejsce nieco dalej. Branie jest niemal natychmiastowe. Krótki hol i już jest pod nogami z bagażem zielska. Przykładam do korka i nie wierzę... same bliźniaki??? Różnią się wielkością tylko na przestrzeni 1,5 może 2 cm.



Wracam kilkanaście kroków, by zrobić fotkę szczęśliwego tego dnia miejsca. Często łowiłem tutaj szczupaki do 60 cm, ale nie aż tyle za jednym razem.

Wolna przestrzeń między brzegiem a roślinnością wynurzoną. Super Łowisko!!!

Ok fotka już jest. Wracam do miejsca spotkania z moim ostatnim rywalem. Wchodzę do wody i robie kilka kroków wzdłuż brzegu. Seria rzutów w stronę środka stawu i nic. Rzut pod brzeg i oczywiście... ściągam ziele. Potem znowu i znowu. Ponawiam rzut w to samo miejsce już 4 lub 5 raz. Za zwisającą gałąź brzozy. Prowadzę 2 może 3 metry i na wysokości drzewa atak. Tym razem wywiązała się trochę dłuższa walka i więcej plecionki poszło z kołowrotka. Zatrzymał się w zielu. Lekko dokręcam hamulec Catany, palec na szpulę i wydzieram go z balastem ziela. Kurczę, taki sam jak wcześniejsze. Jeszcze tylko jeden zryw i mogę wyciągną po niego rękę. Już nie walczy. Ledwo go dotknąłem zrobił świecę i... zobaczcie sami.

Nie udało się. Poniżej miejsce gdzie stał.

Mówi się trudno, w tym roku większe już uciekały spod nóg. Trzeba machać dalej.

W rogu stawu na 20 metrach zaobserwowałem 2 ataki. Powoli obławiam wodę wachlarzem z myślą o następnym skubańcu. Okazało się, że w rogu stał tylko mały szczupaczek. Kilka miejsc dalej notuję kolejne branie. tym razem niewykorzystane. Ponowienia ataku też nie było pomimo serii rzutów. Z mojej przynęty już niewiele zostało. Przypon strasznie skręcony.

Czas na wymianę. Mijają kolejne minuty i tylko jakiś okonek stuknął raz w przynętę, później znowu krótki szczupaczek. Wracam na ”drugi” i ”pierwszy” staw. Na skórkę chleba próbuję skusić karpia. Co prawda było jedno wyjście ”handlówki”, ale chyba przestraszył się plecionki. Na drugiej szpuli miałem nawiniętą żyłkę 0,18 mm, ale nie było sensu zmieniać, bo gdyby nawet wziął, to na takiej pajęczynie nie wyjąłbym nawet kilowego karpia. Przynajmniej nie w miejscu gdzie akurat zbierał chleb.

Przed godzina 16 zebrałem graty i ruszyłem rowerem w drogę powrotną. Było to całkiem przyjemne wędkowanie w piękną i słoneczna pogodę. Nawet ramiona opalone jak raczki. Nie omieszkałem zrobić kilku fotek, naszej polskiej przyrodzie. W tym wypadku zwierzątek nie było ale trafiły się jakieś roślinki. Na zakończenie mojego pierwszego artykułu na PW...

konwalia :)

Milan







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1744