Pierwsza wyprawa
Data: 30-06-2008 o godz. 07:30:00
Temat: Spinningowe łowy


Wszystko pamiętam, jakby wydarzyło się to wczoraj. W końcu trudno byłoby nie zapamiętać dnia, w którym zdarzyło się… No właśnie, jeśli chcecie się dowiedzieć zapraszam do lektury.



Ze snu wybudził mnie głośny dźwięk budzika. Chwile poleżałem, i niemrawo podniosłem się z mojego łóżka zmierzając do pokoju brata. Obudziłem go, po czym przeprowadziliśmy krótką konwersację:

-Jedziemy?
-No…, nie chce mi się za bardzo.
-Chyba nie chcesz przegapić pierwszego dnia sandaczowego sezonu?

Po tych słowach mój kochany brat niemrawo podniósł się z łóżka, i powędrował do kuchni zrobić coś do jedzenia, a ja w tym czasie poszedłem do łazienki zrobić to, co każdego dnia. Po umyciu się, załatwieniu spraw fizjologicznych, wróciłem do kuchni, przekąsiłem kanapkę i zacząłem znosić sprzęt do samochodu. Po kilku minutach prawie wszystko było zapakowane do środka, a brat wyszedł na podwórze, a następnie do garażu szukając woderów. Gdy już je gdzieś odkopał, spod sterty innych rzeczy, mogliśmy jechać. Czekała nas 30 km podróż nad zbiornik zaporowy Roszków-Siedlemin położony niedaleko Jarocina w woj. Wielkopolskim. Wydało nam się, że wszystkie najlepsze miejscówki od strony tamy zostały już obstawione przez miejscowych, więc postanowiliśmy podjechać z drugiej strony. Rozpakowaliśmy się w mgnieniu oka, licząc na spotkanie ze smokiem. Na początku musieliśmy troszkę powędrować i powstrzymać się od pierwszych rzutów, ponieważ odcinek 50m objęty był strefą ochronną, w której oczywiście nie można wędkować. Przez pierwsze półtorej godziny nie było widać żywej duszy. Wtedy spotkaliśmy pierwszego miejscowego, oczywiście nastawionego na sandacza, który siedział już od 3 w nocy i nie przepowiadał dobrych wyników. Powędrowaliśmy dalej z nadzieją, że nam się poszczęści. Przez kolejne dwie godziny nie było widać żadnych oznak żerowania. Nic nie chciało brać. Spotkaliśmy kolejnego Łowcę, nastawionego na sandacza. On także, jak poprzedni zwolennik nocek, siedział od trzeciej nad ranem i bez skutków. Przeszedłem jakieś 40m i zauważyłem, że do wody prowadzi szlak z kamieni. Być może była to dawna droga położona na terenach wioski, którą zniszczyła woda, i po tym incydencie została zbudowana tama, aby zapobiec następnym powodziom. W pierwszym rzucie, poczułem mocne uderzenie, lecz niestety nie zacięte. Kolejnym razem, jednak po uderzeniu, i szybkim zacięciu rozległ się mój donośny krzyk:

-Sieeeeedzi !

Brat od razu rzucił się do wody i wyczekiwał, aż podciągnę rybę bliżej. Nie mieliśmy podbieraka, więc musieliśmy sobie jakoś poradzić. Po długim odjeździe ryba trochę opadła z sił i dała się podciągnąć bliżej brzegu. Pod powierzchnią ukazała się wielka plama srebrno-czarnych łusek. Już nie dam mu tak łatwo odjechać. Podciągałem go w kierunku brata, który mocnym chwytem wyciągnął go na brzeg, a po chwili przybiegł gość z nocki z podbierakiem, który już się nie przydał. Po szybkim mierzeniu miara wskazała 84cm, a późniejszym zważeniu w domu 5,9 kg.

Na kolejnym wyjeździe miałem, także szczęście i udało mi się zaciąć sandacza na moje oko ok. 90-95cm niestety się wypiął. Dodam, że złowiłem, i wyholowałem na żyłce 0,18mm, ponieważ wcześniej poplątałem plecionkę. Wszystko miało miejsce 03.06.2006 roku.
Pozdrowienia

DJ_Krystus

P.S. Jest to mój pierwszy artykuł, więc proszę o łagodny wymiar kary.







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1763