Z pamiętnika wędkarza cz. - 15
Data: 06-11-2008 o godz. 08:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Kolejny zapis w pamiętniku. O zdradzie wędek, pasji, dążeniu do wolności i pogoni za swobodą. O pasji, nie związanej z wodą i rybami, jednak tak wielkiej, że bez jej opisu pamiętnik był by niekompletny.



Sobotni, letni poranek. Rozciągam się w namiocie. Słońce zaczyna się przebijać przez sosnowe korony i suszy rosę na tropiku. Zaczyna robić się gorąco w moim małym, przenośnym domku. Rozsuwam suwak i wychylam głowę ku ciepłym promieniom. Jeszcze śpiące oczy powoli przyzwyczajają się do światła. Jest pięknie, powietrze pachnie mokrą trawą i jeziorem. Śpiew ptaków jest tak oszałamiający, że staram się nie oddychać żeby nie zakłócić tego koncertu.

Robię głęboki wdech podziwiając otaczający mnie widok. Jezioro szumi drobnymi falami rozbryzgującymi się o kilka kamieni wklejonych w brzeg jakby na siłę. Jakby, nie pasujących, zgubionych przez Stwórcę podczas formowania tego zakątka.

Rozpalam małe ognisko i robię śniadanie. Czas staje w miejscu, przyglądam się drzewom delikatnie kołyszącym się na wietrze. Cały ten spokój zakłóca głośne chlapnięcie ryby w szuwarach. Czasz ruszać dalej.

Pakuję wszystkie tobołki w sakwy, dogaszam ognisko i jeszcze raz spoglądam na jezioro. Wsiadam na motor, zapinam skórę i odpalam silnik. Trochę niechętnie rozrusznik z lekkim jękiem ożywia 1600 centymetrów sześciennych mojego Road Stara. Pozwalam mu przez kilka chwil połykać paliwo na ssaniu. Wibracje silnika budzą mnie lepiej niż kawa.
Wyjeżdżam na leśną drogę, by już po kilku set metrach pozwolić nawijać kolejne kilometry asfaltu na koła mojego stalowego rumaka.

Obiad zjem w Mrągowie, kolację, to się jeszcze zobaczy. Mijam kolejne miasteczka, jeziora i przydrożne kapliczki. Nie martwię się niczym, moje myśli błądzą gdzieś między drogą a kolejnym zakrętem. Nie liczy się ani czas, ani to gdzie jestem, tylko droga niknąca gdzieś za plecami i to, co może mnie jeszcze spotkać.

Zatrzymuję się, rozprostować nogi na leśnym parkingu. Bawiące się dzieci podbiegają obejrzeć ryczącego potwora. Z wrodzoną ciekawością i jak by lękiem któryś z chłopców pyta, ile pali, jaką ma pojemność. Inny mówi, że gdy będzie starszy to tata mu kupi taki sam. Uśmiecham się chyba bardziej do siebie samego niż do nich.

Przypominam sobie mojego sąsiada, jak w niedzielę wyprowadzał z garażu Junaka i czyścił czarny lakier i lśniące chromy. Kilka lat później z Łukaszem, moim motocyklowym przewodnikiem, składaliśmy u niego w pokoju ten legendarny motor, który też, tak jak Junak sąsiada lśnił czarnym lakierem, lakierem, który sam na niego położyłem.
Był też czas moich własnych motorów. Pierwsze WSK-i, SHL-ki i Jawy. Świat był wtedy tak wielki, tak nieodgadniony i piękny. Jeszcze bez prawa jazdy przemierzałem leśne ścieżki i mniej uczęszczane polne drogi. Był to czas pierwszych remontów, pierwszych motocyklowych sukcesów i porażek.
Później przyszedł czas pierwszego choppera. Mój wujek pociął mi ramę od SHL-ki, zrobił sztywny tył, zwiększył kąt pochylenia główki ramy. Wystarczyło tylko zamontować tylne koło od Osy, tylny błotnik został zrobiony z przedniego od Jawki a stylu nadawał zbiornik od starej SHL-ki. Wydech z tłumika od WSK-i 175-tki pocięty i pospawany dudnił swoja basową melodię. Wysoka kierownica zmusiła mnie do kupna przedłużanych linek. Ech, co to był za motor. Na twardym siedzeniu i przy braku amortyzacji, niczym pionier obijałem swoje nerki na piekielnie nierównych drogach wokół domu.
Później na kilka lat musiałem schować w kąt skórę i kask. Brak czasu, pieniędzy, głównie pieniędzy spowodował, że jedynym kontaktem z motorami były te, gdy oglądałem je na ulicach. I całym sercem zazdrościłem tym, którzy je dosiadali.
I tak rosła we mnie ogromna potrzeba kupienia sobie swojego rumaka. Swojego kawałka stalowej wolności. Gdy nadarzyła się okazja kupiłem Yamahę V-star 650. Biały cruzer jednak nie do końca był tym, czego szukałem. W ruch poszedł papier ścierny i już po kilku dniach mój V-starek był bardziej mój. Głęboka, metaliczna zieleń pięknie kontrastowała z perłową bielą.
Jazda nią ciągle jednak nie sprawiała mi tyle przyjemności ile powinna, czegoś mi ciągle brakowało. Całe noce spędzone w Internecie i znalazłem kolejny gadżet do mojego ’’jeździdła’’. Piękne wydechy zakończone płetwą rekina. Potrzebny był jeszcze ktoś, kto by to wszystko odpowiednio zmontował. I tu też z pomocą przyszedł net.
Przejechałem nią pół Polski. Odwiedziłem Piknik Country w Mrągowie, wykręciłem nią ponad 6000 mil. I jak to zwykle bywa z każdą z nich mój V-starek robił się jakiś mniejszy, jakiś taki niewystarczający.


Ryk przejeżdżających ulicą maszyn wyrwał mnie z rozmyślań. Wsiadłem na motor i ruszyłem dalej. Mój brzuch zaczął dawać wyraźne sygnały, że czas go wypełnić czymś ciepłym. Droga znów cieszyła, wijąc się między wzniesieniami. Upał stawał się coraz mniej dokuczliwy a zazdrosne spojrzenia kierowców samochodów kiszących się w swoich puszkach bez klimy tylko poszerzały mój uśmiech. Byłem jednym z maszyną, ryczącym i pędzącym przed siebie prawie 400 kilowym kawałem materii. Nieposkromionej, dzikiej, żądnej połykać świat z każdym kilometrem, z każdym powiewem wiatru. Cieszyłem oczy widokami. Zapachem pól tak niewyczuwalnym podczas jazdy samochodem.

Z każdym kolejnym zakrętem znikały problemy, ginęły gdzieś w myślach stresy i wszystkie dążenia, gorączkowa walka o pieniądz, wszystkie te gwoździe do trumny stawały się mniej dokuczliwe. Jedynym łącznikiem z rzeczywistością i szarą prozą życia była wskazówka poziomu paliwa, która powoli, acz uporczywie, zbliżała się do poziomu rezerwy. Dojeżdżałem już do Mrągowa, mogłem napoić swojego rumaka i sam w końcu coś zjeść. Obiad smakował wybornie, siedziałem pod knajpianym parasolem i wsłuchiwałem się w odgłosy miasta.

Znów zanurzałem się w otchłań wspomnień i rozmyślań. Wspominałem pierwsze wyjazdy po większy motor. Wszystkie oglądane maszyny były piękne, ale żadna z nich nie była tym, czego szukałem. Wybrałem się nawet Do Jastrzębia Zdroju oglądać Harleya, jednak los chciał, że nie kupiłem amerykańskiego krążownika. Kilka tygodni później znalazłem Hondę VTX 1800. Długo nie mogłem przestać oglądać jej zdjęć w Internecie. Dzwoniłem do sprzedawcy, umawiałem się na oględziny. Z każdym dniem rosło moje podniecenie z faktu, że już za kilka dni będę miał nowy motor.
Pamiętam to jak dziś, wracałem z krótkiego wypadu na warszawskie jazie, gdy obok mojego samochodu zamajaczył cień dwóch kółek. Schowałem wędki do samochodu i podszedłem obejrzeć stojący niedaleko motor. Z każdym krokiem moje serce zaczynało bić szybciej, znalazłem to, czego szukałem. Krążyłem w kółko jak sęp. Oglądałem, kucałem, czułem jak pocą mi się dłonie. Cały wieczór przesiedziałem z Markiem na nadwiślańskim brzegu rozmawiając o jego maszynie.
Już wiedziałem, że po VTX-a na Śląsk nie pojadę. Zacząłem poszukiwania, najpierw w necie, potem w gazetach. Znalazłem ich tyko kilka. Obejrzałem wszystkie, które można było wtedy kupić aż w końcu wybór został podjęty.
Wraz z moim siostrzeńcem pojechałem po nią do Łodzi. Umowę podpisywałem trzęsącymi się rękoma. Była późna noc, gdy odjeżdżałem, spod bramy jej poprzedniego właściciela, w swoją pierwszą podróż moją nową Yamahą Road Star 1600.


Tego, co czuje się siedząc na takim motorze nie da się z niczym porównać. Potężny silnik i wolne wydechy. Dwa gigantyczne cylindry w układzie V. Wibracje na wolnych obrotach i potężna moc, gdy odkręci się manetkę gazu.

Patrzyłem na nią kończąc dopijać poobiednia kawę. Czas jechać dalej. Gdzie dzisiaj będę spal? Może Mikołajki, Giżycko, zobaczymy.

Droga znów prowadziła mnie w nieznane, hipnotyzowała czernią asfaltu, wiła się wężowym zygzakiem między lasami i jeziorami. Przez ten krótki czas nie byłem księgowym, wędkarzem czy małą mrówką wyrabiająca normę w mrowisku gospodarki. Byłem wolnym człowiekiem. Z czystym umysłem i szerokim uśmiechem na twarzy, byłem po prostu sobą.



Wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1791