Magia ósemki
Data: 19-12-2008 o godz. 11:34:40
Temat: Bajania i gawędy


Całe to zdarzenie zachwiało moją wiarą w podręczniki o połowach linów. Wszelkie nęcenia tygodniami i wszystkie te przygotowania. Miejsce, które opiszę nigdy nie było przeze mnie szykowane pod lina, a z tego, co wiem, to przez innych też nie.



Cichy terkot budzika stawia mnie na nogi o 3:20. Ubieram się po cichu i spakowany idę do roweru. Teraz jeszcze 3 km nad jezioro i mogę się rozkładać z całym majdanem. Zaczynam od preparatu na komary, gdyż bez tego nie ma jak funkcjonować nad woda. Po wysmarowaniu się dokładnie, usiłuję sobie w mówić, że to zadziała. Wziąłem się za przygotowanie zanęty. Zwykła traperowska zanęta na leszcza. Poszło 5 kul prosto w cel. Teraz czas na wędkę. Rozłożyłem i położyłem ją na okraczce.

W końcu mogłem spokojnie obserwować kochane jezioro. Wzrok syciłem około 15 minut. Tyle wystarczy duszy, aby jej też zrobiło się milej. Zarzucam zestaw w zanęcone miejsce i czekam. Ja rozumiem i w pełni się z tym zgadzam, że ten wyjątkowy sport jest dla ludzi cierpliwych. Jednak cierpliwość ma to do siebie, że się kończy wcześniej czy później. Moja wytrzymała 3 godziny. Nic nawet puknięcia. Byłem podłamany. W miejscu gdzie wczoraj uzyskałem około 2,5 kilograma ryby dzisiaj nawet jazgarz nie podpłynie. Więc 2 „krasne” wielkości 10cm i krąpia, niewiele większego, nawet nie liczę. Do tego wszystkiego zaczął się zrywać wiatr powodujący fale w stronę brzegu. A tu spławiczek półtora gram2a.
Zły na wszystko ściągnąłem zestaw bliżej brzegu, obok kępy trzcin. Rzuciłem parę kul zanęty i czekam.

Z początku ich nie widziałem, ale stawały się coraz bardziej zdecydowane. Brania, w końcu jakieś brania. Siedzę i czekam. Oby tylko nie zepsuć. Nagle spławik idzie zdecydowanie w dół. Zacinam i momentalnie czuję opór. Jestem święcie przekonany, ze to kolejna krasna, leszcz czy krąp, tylko trochę większe. Holuję szybko i sprawnie w stronę brzegu. W połowie holu czuję, że opór całkowicie zmalał, a żyłka jest zrobiła się luźna. Czarna rozpacz mnie ogarnęła. Mamrocząc, wiadomo co, pod nosem zarzucam jeszcze raz. Ustawiam zestaw w tym samym miejscu i czekam. Po 20 min oczekiwania, spławik odjechał kolo 15 cm w prawo i zastygł. Chwilę później odprowadzałem wzrokiem jego antenkę pod powierzchnie wody. Natychmiast zaciąłem, już nie lekko i delikatnie, tylko pewnie i mocno. Ryba momentalnie ruszyła w trzciny. Chciała zdecydowanie uciec, lecz w mojej wersji wydarzeń nie miała takiej opcji. Szybko ją z tego kierunku zawróciłem. Zwijając żyłkę podciągnąłem ją do lustra wody podniosłem pyszczek nad taflę, żeby trochę „powietrza popiła”. Tak jak i nam, tak i rybie nie poszło na zdrowie za duże popijanie i pokazała mi swój piękny bok.

W tym momencie juz wiedziałem, że dostąpiłem zaszczytu złowienia pana LINA. Po trzech latach udało mi się w końcu złowić LINA. Moje kochanie mierzyło 33 cm i zostało złowione o 9:15 na białe robaki o smaku anyżu. Jeszcze dobre pół godziny nogi i ręce drżały mi w widoczny sposób.

Wszystko działo się 08.08.’08r.

Dap







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1841