Boleniowe el-dorado
Data: 31-08-2009 o godz. 08:00:00
Temat: Łowca okazów


W końcu noc na Wiśle. Spełniło się jedno z marzeń, nękających mnie od kilku lat. Były plany kupna pychówki, najpierw z Torque, potem samemu, ale… Zawsze jest jakieś: ale, takie to nasz wędkarskie życie. Wychodząc z założenia, że co się odwlecze to nie uciecze nie traciłem nadziei. Udało się noc z 15 na 16 sierpnia spędziłem z Pszemem na wiślanej rafie.



Zacznijmy jednak od początku. Na przystani zameldowaliśmy się przed 16-tą. Wylewanie wody z łódki, po ostatnich deszczach potrwało chwilę. Zanim wypłynęliśmy udało mi się, po raz kolejny, zerwać klin w śrubie silnika. Na szczęście nauczony doświadczeniem zabrałem ze sobą siedem zapasowych. Wypływamy, znów wielka woda sprawia, ze uśmiecham się od ucha do ucha. Nie umiem ubrać tego, co czuję pływając po Wiśle, w słowa. Jestem po prostu szczęśliwy. Jak małe dziecko, błogostan i podniecenie. Tym razem nie zatrzymujemy się nigdzie, spływamy poniżej Warszawy, tam gdzie namierzyłem w tym roku ryby. Mijamy zgiełk miasta i powoli docieramy na mój przelew. Kotwiczymy łajbę poniżej przelewu i zaczynamy łowienie. Postanawiam przetestować ostatni nabytek, jeden z głębiej chodzących Siudaków. Szukam brzan… to znaczy mam taki zamiar. Pierwszy rzut i potężne branie! Siedzi, kij wygięty solidnie, nie wierzę swojemu szczęściu. Rybą jednak okazuje się być piękny jaź, na oko spokojnie 50cm. Jednak, zbyt siłowy hol, zbyt sztywny kij, po prostu jestem cienias i ryba spada przy łódce. Czy się martwię, smucę czy denerwuję? Skąd, radość, radość i jeszcze raz radość… Kilka minut mija i Pszemo wyjmuje pierwszego bolenia. Niewielki, około 50-55 cm jednak taki obrót sprawy daje nam nadzieję na wielkie łowy… Chwilę po tym, gdy chcę wyszarpnąć woblera z wody, a ten odrywa się już od powierzchni, pojawia się pod nim ogromny boleń. Wir i niestety woblera nie ma już tam, gdzie mógłby być… Szkoda, jest nadzieja na następne… Nastaje cisza, jest to tylko cisza na wodzie, bo na pobliskim brzegu grupa młodych idiotów zaczyna przygotowywać sobie ognisko. Zamiast połazić po brzegu i pozbierać to, co matka Wisła wywaliła na brzeg, postanawiając pościnać zdrowe drzewa… Wrzaski trwają całą noc, dopiero zimny poranek wypędza znad wody imprezowiczów… Po za jednym, który znużony zbyt dużą ilością alkoholu zasypia nad brzegiem. Znajdujemy go rano, gdy spływamy zrobić ognisko i zjeść coś ciepłego…

Wróćmy jednak do chronologii wydarzeń. Jest 22-22.30. Przemieszczamy się przed przelew. Tam Pszemo traci pięknego jazia, nie może go długo przeboleć. Ja natomiast, na pływające uklejopodobne woblery, staram się skusić sandacza. I co ciekawe udaje mi się to. Delikatny pstryk, prawie nie wyczuwalny i potężnie zacinam. Jednak nie jestem w stanie tego zrobić solidnie, ryba w tym momencie rusza w nurt. Udaje mi się podnieść kij przy zacięciu może pod kąt 45 stopni, po czym rozległ się jazgot kołowrotka. Mija kilka chwil, ryba przewala się pod powierzchnią i spada… Adrenalina mało mi nie rozsadzi głowy, co to była za siła, co za emocje, jest pięknie. Pszemo znużony monotonią nocy kładzie się spać, ja postanawiam nadal szukać sandaczy. Niestety bezskutecznie. Do 4,30 nie dzieje się nic, no może po za tym, że Pszemo się obudził. Spływamy znów poniżej przelewu. Jeszcze jest cicho, jeszcze niewiele się dzieje. Pokazują się pierwsze spławy krąpi, jakieś uklei. I jest, siedzi . Z zastoiska za przelewem wyjmuję bolka w granicach 60-65 cm. Jeszcze nie wiem, że następne 20-30 minut będzie rajem boleniowym. Kilka fotek i ryba w wodzie. W tym czasie ostatni warkocz od strony rzeki ożywa. Bolenie tłuką jak głupie wyskakując całe w powietrze za uciekającą drobnicą. Pszemo zacina rybę, ta jednak spada. Po kilku chwilach mam potężne branie. Ryba walczy wyśmienicie. Podciągam ją do łódki, boleń jest wielki mój nowy rekord życiowy 77 cm.

Dwa zdjęcia i ryba w wodzie. Dwa, trzy puste przeprowadzenia przynęty i siedzi. Ryba ma może 60-65 cm. Fotka i odpływa. W kolejnym rzucie mam branie, jednak ryba spada. Dwa puste przeciągnięcia i siedzi kolejny. Tym razem maluszek ma około 50-55 cm… Robimy wielki błąd podpływamy pod warkocz i ataki ustają… Postanawiamy spłynąć… Na brzegu zbieramy trochę drewna i robimy ognisko. Impreza wygląda jak pobojowisko, masa śmieci, puszek i jeden ledwo ciepły menel leżący na ziemi. Menel, bo jak inaczej nazwać kogoś takiego? Przelew w tym czasie na kilka chwil ożywa, widzimy kilka ataków. Jednak, gdy wypłynęliśmy po śniadaniu nie działo się już nic. Tylko szarpakowcy ciągnęli leszcze i sandacze naprzeciwko nas… Co za kraj, co za ludzie… Wracamy do Wa-wy. Tam pod jednym z mostów namierzamy stado atakujących boleni. Nasze wysiłki jednak nic nie dają. Łowimy na kilka sposobów i ciągle nic. W końcu Pszemo pokazuje klasę i zacina pięknego bolenia… Czas wracać. Zmęczeni, ale szczęśliwi wracamy do przystani. Kiedy znów wypłyniemy, co nam przyniesie kolejna wyprawa? Takie pytania kłębiły się w naszych głowach.

Wszystkie bolenie złowiliśmy na woblery Salmo Trill 7. Ja łowiłem kijem Jazona i kołowrotkiem Daiwy.

Wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1891