Sandacz metrówka - rekord życiowy!
Data: 24-04-2010 o godz. 08:20:00
Temat: Bajania i gawędy


Jest przepiękne, słoneczne i ciepłe popołudnie. Na niebie zero chmur, a w prognozach nie zapowiadają żadnych burz. Znudzony już tym siedzeniem w domu, postanowiłem pojechać na noc za sandaczem.



Paczkę trupków mrożonych miałem w zamrażarce, spakowałem do coolerbag’a, kanapki do torby i termos z herbatą, wsiadłem do auta i nad Sulejowskie…

Na wodzie byłem tuż przed godziną siedemnastą. Od razu skierowałem łódź w swoje ulubione miejsce. Przy takiej flaucie, zajmie mi to nie więcej niż godzinkę.
Po drodze upajałem się widokami mnóstwa ptactwa wodnego, a w górze majestatycznie szybował rybołów. Woń wiosny była już bardzo wyraźna. Z lasu dochodziła mnie woń świeżej żywicy, a woda aż pachniała rybą, która chyżo oczkowała na powierzchni. Widziałem też kilka ataków boleni, których w tej wodzie nie brakuje i nie były to żadne maleństwa. Oceniałem je na minimum pięć kilogramów. Przewidując, że zastanę takie widoki, nie zabierałem ze sobą spinningu, by nie tracić czasu na uganianie się za tymi duchami.
Ciesząc oczy, obudzoną już na dobre przyrodą, odjechałem myślami w przeszłość. Do poprzednich nocy na wodzie, kiedy brań było naprawdę sporo, a kontakt z metrowym sandaczem zdarzał się raz na kilka wyjazdów. Ech! To były czasy! Czy teraz możliwe jest jeszcze złowienie takiej ogromnej ryby w tej przełowionej wodzie? Byłem dobrej myśli. Cóż, zawsze pozostaje nam nadzieja…

Na miejsce dopłynąłem zgodnie z przewidywaniami. Od razu zacząłem szukać JEJ, mojej fenomenalnej górki. Łączył mnie z nią sentyment, niewidzialna siła mnie do niej przyciągała. To przy niej było jeszcze jakiekolwiek życie pod wodą. I tu, w jej okolicy połowiłem w ostatnich latach największe ryby. Była w niej magia, niewidzialna siła!
Kształtem przypominała kobietę, młodą i zgrabną kobietę od pasa w dół. Tak, tak! To nie jest wcale przesada! Od jednej strony napływając, wyglądem przypominała kobiecą talię, smukłą, wciętą, a tuż opodal wyraźnie się wypłycało, przypominając jędrne pośladki młodziutkiej dziewczyny, by po chwili znów nieznacznie opadać dwoma odnogami, jak udami tejże. Pomiędzy tymi odnogami i po ich bokach, dno znacznie już opadało, aż na głębokość 10,8 m…

Opłynąłem ją dokładnie badając, co znajduje się w jej pobliżu, czy widać sandacze? Oczywiście były tam, ustawione jak wojsko. Jedne czatowały przyklejone do dna, tuż za wypłyceniem od strony głębokiej wody, ale te mnie nie interesowały. To były niewielkie ryby. Ot! Może do dwóch kilogramów?
Zawsze napływałem tu, od strony tych dwóch odnóży i zarzucałem zestawy na tą „talię kobiecą”. Rzekłby kto: od tyłu. I to właśnie „talia” interesowała mnie najbardziej, bo na niej ustawiały się największe ryby. Opłynąłem ją więc dokładnie. Są! Widzę kilka ogromnych łuków na ekranie echosondy. Bez wątpienia sandacze, ustawione na samym dole skarpy. Czekały już na porę żerowania.

Napłynąłem więc od przeciwnej strony i postawiłem cichutko dziobową kotwicę. Po wyprostowaniu się linki na całą jej długość, wypuściłem kotwicę na rufie. Naciągnąłem dziobową linkę – gotowe!
Teraz zająłem się wędziskami. Kije wożę zawsze przygotowane i spięte gumką. Nie minęło nawet dziesięć minut i oba zestawy wylądowały tam, gdzie spodziewałem się brań tych dużych ryb. Rozłożyłem się wygodnie na dziobie. Obok siebie postawiłem torbę z jedzeniem, nalałem sobie gorącej herbaty i czekałem. Czekałem na pierwszego sandacza w nowym sezonie. Po około kwadransie głośny dźwięk dzwoneczka, poderwał mnie na nogi. Kątem oka widziałem, jak nagle strzelił do góry, na jakieś 20 cm i zawisł nieruchomo.
- E, chyba coś trąciło w linkę przepływając pod zestawem - Postanowiłem nie ruszać niczego, nie przerzucać, zaczekać do końca. I nie myliłem się, bo dzwonek nadal wisiał nieruchomo.

Upływające jakoś dziwnie szybko godziny, uprzytomniły mi, że to już zachód, że za chwilę słońce tak ochoczo przygrzewające, schowa się za lasem i nastąpi zmrok. I tej pory niecierpliwie oczekiwałem, o tej właśnie porze, wypełzają ze swoich nor największe sandacze.
Jeszcze tylko korzystając z okazji do zrobienia fotki zachodzącego słoneczka, sięgnąłem po aparat. Przygotowałem się i czekałem, aż swoją tarczą zacznie dotykać krawędzi lasu. Udało się, zrobiłem kilka ujęć i schowałem na powrót cyfraka. Otworzyłem piwo i znów zacząłem rozmyślać, gdy nagle jeden z dzwoneczków drgnął niezgrabnie i powolutku zaczął przesuwać się wraz z żyłką do góry.
- Jest branie – pomyślałem – Tym razem nie mam już wątpliwości!

Nie podnosząc się z miejsca, odpiąłem dzwonek, podkręciłem żyłkę i zaciąłem. Kijek do 140 g ugiął się tylko nieznacznie, lekko zapulsował i ryba poddała się. Po wciągnięciu do łodzi, okazało się, że ma na oko 1,8 kg. Tak też się spodziewałem, jako pierwsze zawsze biorą te mniejsze. Zresztą, była dopiero 20.30, a to nie jest jeszcze czas na duże sandacze. Te, najlepiej żerują od 21.30 - 22.30, potem albo zanik brań, albo znów te małe.

Choć planowałem zabrać dzisiaj coś na grilla, to jednak tego sandacza od razu uwolniłem. Pierwszy w tym sezonie, miał do tego pełne prawo.
Nanizałem na przypon następnego trupka płotki i zarzuciłem zestaw, lecz odrobinę dalej – na skraj „kobiecej talii”. Znów rozsiadłem się wygodnie na dziobie, pociągnąłem solidny łyk piwa i na nowo zacząłem rozmyślać.

Minęła dobra godzina, gdy wybudziłem się z letargu, spojrzałem na zegarek. Była dokładnie 21.37, gdy nagle i z wielkim hukiem, dzwonek strzelił o blank wędziska. Nie było zabawy, drgań jak w konwulsjach, powolnego podciągania. Dzwoneczek, jak stał na podłodze łodzi, tak w ułamku sekundy znalazł się pod kijem, aż szczytówka się ugięła pod ciężarem dużej ryby. Nie miałem w tym momencie żadnych wątpliwości. To był duży sandacz! Schyliłem się błyskawicznie, odpiąłem sygnalizator i nawet nie wstając - nie było już na to czasu! – zaciąłem. Jest! Jest ogromny! Kij ugiął się pod wpływem impetu, z jakim zaciąłem i stanął w miejscu. Poczułem wyraźne pulsowanie dużej ryby, a w miarę jak pulsowanie stawało się coraz wyraźniejsze, narastało ugięcie kija. Nie bałem się o jego wytrzymałość! Nie bałem się o wytrzymałość kołowrotka, bo to było Shimano sumowe o wielkości 12000, a na nim plecionka PP 0,36 mm. Bałem się jedynie o hak! Nie wiedziałem przecież, czy jest dobrze wbity, a wiem z doświadczenia, że sandacz ma niezwykle kościsty pysk. I tego obawiałem się w tym momencie najbardziej! Chciałem się podnieść i walczyć z rybą na stojąco, ale jakaś nieznana siła trzymała mnie w pozycji siedzącej. Jakby mnie sparaliżowało od pasa w dół!
Tymczasem ryba zaczęła zataczać koło wokół łodzi, z cicha pogwizdując hamulcem kołowrotka. Ciężar ryby był imponujący, była niezwykle silna. Przez myśl przelatywało mi, że może to być mój rekord życiowy w tym gatunku. Teraz czas, jakby stanął w miejscu. Sekundy wydawały się kwadransami, a minuty godzinami. Ręka już mnie zabolała, a ryba wciąż była przy dnie. Nie mogłem jej podciągnąć ani na centymetr do góry, bo za każdą próbą, hamulec oddawał nawiniętą plecionkę.
- Jakie to szczęście, że wziął na ten mocniejszy zestaw – pomyślałem w duchu.

Dotychczas hol trwał w rzeczywistości, może 5 min, a ja już byłem nim wycieńczony. Ja, a nie ryba! Wreszcie, po kolejnych kilkunastu sekundach, zacząłem pompować kijem, już teraz mogłem. Z trudem, ale już wyraźnie się poddawał! Żmudnie, monotonnie odzyskiwałem kolejne centymetry plecionki. Na razie w nikłej poświacie latarki czołowej, nie widziałem styku linki z wodą – był jeszcze zbyt daleko od łodzi, by go dostrzec. Czułem, że jest już blisko powierzchni. I nie myliłem się! W tym momencie usłyszałem pierwszy plusk tej monstrualnej ryby.
- Dobrze jest – pomyślałem – jesteś już blisko. Hak musi pewnie tkwić, bo podczas tego przeciągania liny się nie spiąłeś!

Pozwoliłem się rybie zanurzyć. Łyk powietrza dostał, więc już jest mój! Znów pompowałem kijem i znów przybliżałem potwora do siebie. Aby w zasięg podbieraka, a potem już koniec walki. Teraz już zobaczyłem styk linki z wodą. Dał jeszcze w ostatnim chyba impecie nurka pod łódź i dał się podciągnąć do lustra wody.
- Rety! Ale olbrzym – pomyślałem – Ma co najmniej 12-13 kg. Jeszcze nigdy takiego sandacza nawet nie widziałem. Coś pięknego!

Był już całkowicie zrezygnowany. Już nie walczył, już tylko ostatkiem sił wachlował ogonem. Dałem mu jeszcze raz zaczerpnąć powietrza, wynurzając ten jego ogromny, z zębami jak u psa, łeb. Wtem dobiegł do mnie znajomy głos. Otrząsnąłem się, jakby mnie diabeł powąchał…
- Jarek, Jarek – słyszę wyraźnie – Zostajesz tutaj na noc?
- A co, nie widać, że na kotwicach stoję? – wycedziłem przez zęby!
Nagle poczułem potężne szarpnięcie w prawej ręce, zapulsowało i znów słyszę doskonale znajomy mi głos.
- To podnieś kotwice i idź połóż się jak człowiek do łóżka, a nie na fotelu będziesz spał!

Natychmiast odzyskałem władzę w nogach. Zerwałem się z miejsca i oczom nie wierzę! Nie jestem nad wodą, nie jestem w łodzi, nie walczę z rybą, ani ryba ze mną, tylko to moja własna żona szarpie mnie za rękaw i karze iść spać. Ale faktycznie jest już zupełnie ciemno za oknem, w mieszkaniu panuje półmrok, bo jarzy się jedynie ekran telewizora…
- Aleś się rozespał! - usłyszałem – Nie mogłam Cię dobudzić…

Stałem taki zdumiony przez dłuższy czas, zanim całkowicie oprzytomniałem i zanim dotarło do mnie, że ten metrowy sandacz, to jedynie błogi sen. Ale jakże przyjemny, jaki realistyczny – nawet ręka mnie bolała naprawdę…

Jotes







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1991