Wenezuela 2010 - cz. IV: Rio Ninchara
Data: 26-08-2010 o godz. 22:41:58
Temat: Tu łowię


Wyruszyliśmy rano, czyli po 9-ej. Mieliśmy przed sobą sporo godzin płynięcia, wiele kilometrów po niezbyt żeglownych rzekach. Problemy miały się zacząć w momencie wpłynięcia na Rio Ninchara. Pierwsze 2h płynięcia Rio Caurą upłynęły nam szybko.



Wreszcie dotarliśmy do ujścia Rio Ninchare.

Po kilku godzinach płynięcia Nincharą...

... czas na chwilkę przerwy przed dalszą drogą, bo jeszcze kilka godzin płynięcia przed nami.


Yamil

Uff, wreszcie dopłynęliśmy do ujścia Rio Tabaru do Ninchare

Na zdjęciu nr 21 widać wystającą skałkę/wysepkę, która normalnie jest pod wodą. Kolejne dni pokazały, że skałka obdarza pięknymi i walecznymi piquami. Grzesiek miał na wędce rekordową piquę, złowioną na upatrzonego, dostała błystkę pod nos i zagryzła. Piquę, która miała ponad metr długości, niestety delikatnie zapięta, na krótkiej lince po kilku minutach się spięła.


Oto ta skałka

Po krótkim odpoczynku płyniemy dalej - już po Rio Tabaru. Został nam tylko krótki skok do obozowiska, niecałe 15 minut - podobno. Niestety z racji niżówki z 15 minut zrobiła się godzina, w trakcie której przeciągaliśmy łodzie przez kilka skalnych progów, a kamulce potrafiły nam sterczeć nad głowami, kamulce które przy normalnym stanie wody ledwie wystają, albo są całkiem pod wodą.


Urubu

Wreszcie dopłynęliśmy do obozowiska po męczącej podróży. Pora na rozbicie i zakwaterowanie.

Pod jednym z tych hamaków miała swoją norę tarantula, w której mieszkała, w bezpośrednim sąsiedztwie rozbitych namiotów. Wśród chłopaków były bitwy o butelki po Coca - coli - żeby nie musieć iść w dżunglę, w nocy, w wiadomym celu. A w bezpośredniej bliskości też nie wolno, aby nie ściągnąć wszystkiego co biega i lata, żeby nie przybiegło i przyleciało, w celu uzupełnienia minerałów.

Na drugi dzień mieliśmy bardzo ambitne plany - złowić całe mnóstwo dużych ryb, coś upolować i obłowić jak największy odcinek rzeki. Dlatego też podzieliliśmy się na 3 łodzie i między nie podzieliliśmy rzekę do obłowienia. Dwie łodzie miały popłynąć w dół w - pewnym odstępie od siebie - i, w miarę możliwości, różnymi brzegami, a jedna w górę. Na każdej 3 pescadores - znaczy wędkarzy - nastawionych tylko na jeden cel - złowić rybę życia, cokolwiek by to nie znaczyło. Dla mnie każda, złowiona po raz pierwszy ryba, była życiówką, potem najwyżej można było się starać, aby poprawić wynik.

Po kolejnym męczącym dniu czas było wracać do obozowiska. Jednak kilkanaście godzin na twardej łódce daje się we znaki, nawet gdy była możliwość na trochę rozprostować nogi na piasku. W obozowisku czekała na nas lokalna kuchnia - dary rzeki i dżungli, czyli aguti - miejscowa nazwa lappa i ryby oczywiście. Faktem jest, że kucharce tylko gotowanie wychodziło w miarę a i to nie do końca, bo przypraw za dużo nie dawała - jak to Indianka, ale ja tam wybredny nie byłem i jadłem wszystko to, co podali, piłem to, co było do picia. No, z małym wyjątkiem, ponieważ Rumu nie rozcieńczałem Colą. Piłem czysty, czasem lodu tylko dorzuciłem. Że słuszną taktykę obrałem, było jasne. Ja nie miałem żadnych sensacji żołądkowych, natomiast koledzy miewali różne, różniste.


Zmrok nad Rio Tabaru

C.d.n.

Artur

Foto:
Ciesielski Tomasz
Mikulski Bartosz
Przetacznik Janusz
autor



Na dowód że w Wenezueli susza Podwodny kościół





Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2008