Wenezuela 2010 - cz. V: Rio Ninchara i powrót.
Data: 29-08-2010 o godz. 14:25:00
Temat: Tu łowię


Następny dzień też był napięty - zbliżał się koniec wyprawy. Planowaliśmy, że wędkując powoli wracamy do Conwissy. Jak się okazało, ten dzień był mój.



Złowiłem 3 bocony, piquę, a 4-a bocona zeszła z kotwicy, wcześniej ją rozginając.


Piqua.

A kotwice nie byle jakie, jak już wspominałem wcześniej - podwójne morskie Ownery. Ryba około 4 kg płynęła pod prąd rwącej rzeki, jakby to był ścigacz okrętów podwodnych - nie do zatrzymania, mimo linki 80 lbs i wędziska do 220 g wyrzutu.

To były już niestety ostatnie chwile na Tabaru i Ninchare. Jeszcze tylko pokazała nam się wioska indiańska przy ujściu Ninchary do Caury, w której uzupełniliśmy na naszej łódce zapas piwa oraz nazbieraliśmy mango, żeby mieć coś do przegryzienia. Za piwo trzeba było zapłacić, i to słono, mango były za darmo, prosto spod i z drzewa.

I prosto do obozu, do Conwissy.

Odpocząć przed dniem następnym, dniem powrotu do cywilizacji i do miasta. Ale nim to nastąpi, zaplanowaną jeszcze mamy wizytę w pobliskiej wiosce indiańskiej. Z Yamilem ustaliliśmy, że odwiedzimy ją i zakupimy ewentualnie jakieś souveniry, no i jeszcze pożegnalna rybałka na "kamieniach ducha", jak je Indianie nazywają.

Miejscówka przywitała nas świeżymi kocimi śladami. Zostawił je podobno ocelot.

Krótka wizyta w sklepiku, który znajdował się we wsi…

… w celu uzupełnienia płynów, ponieważ rozsychaliśmy się jak beczki.

Powrót oczywiście był z przygodami, ponieważ tuż przed Maripą zabrakło nam paliwa i silnik stanął. Wprawdzie mieliśmy z prądem, ale na łodzi tylko jedno wiosło nie typu "pagaj". Yamil próbował wiosłować, to wskoczył do wody i brał łódkę "na pych", ale efektu to nie przynosiło, więc wpadliśmy na pomysł, że gringo pomogą. Zapytaliśmy płynącą z nami kucharkę, czy ma pod ręką "platery" czyli talerze. Miała - no to wiosła - ups... talerze w dłoń - i heja.

Siedząca na brzegu dzieciarnia miała setny ubaw! Malo z kamieni do wody nie powpadała, pokładając się ze śmiechu. Wreszcie dobiliśmy do portu.

Po wyładowaniu się na brzeg, rytuał pakowania się znowu powtórzył. Podjechał Louis (właściciel łodzi i silników, które nas woziły) zapakowaliśmy się na półciężarówkę i pojechaliśmy do niego do domu, gdzie czekaliśmy na transport do Ciudad Bolivar.

W naszej posadzie w Ciudad Bolivar znaleźliśmy się późnym wieczorem. Wreszcie trochę cywilizacji: prysznic i klimatyzowany pokój. Zasnąć było jednak trudno. Niepokoiły nas dochodzące wieści, że znowu wulkan się obudził i są spodziewane utrudnienia w ruchu. Na dodatek nie udało nam się zrobić odprawy lotniskowej przez Internet tak, jak to zrobiliśmy, gdy wylatywaliśmy do Wenezueli. Więc niepewność była - później okazało się, że w pełni uzasadniona.
Rano znowu pakowanie się do Vana i 3 h jazda do Puerto Ordaz, skąd mieliśmy bezpośredni lot do Caracas - taki, żebyśmy zdążyli na lot do Madrytu.


Orinoko z lotu ptaka.

Niestety - obawy okazały się w pełni uzasadnione. W Caracas okazało się, że nasz lot z racji aktywności wulkanu opóźniony jest o ponad 6 h, w związku z czym spóźnimy się na zabukowany lot Madryt-Berlin. Na szczęście Iberia stanęła na wysokości zadania - odprawili nas od razu do Berlina, przyznając nam miejsca w bussines classie na lot z Madrytu do Berlina, a na czas oczekiwania w Caracas, otrzymaliśmy vouchery na obiad. Z perturbacjami wylecieliśmy z Caracas tuż po 22-ej, gdy wylot planowany był o 14.00, a po przesunięciu o 20.50.

W Madrycie mieliśmy czas oczekiwania niemalże 10 h, ale wredny wulkan znowu się odezwał. Był już nawet rozpatrywany wariant powrotu transportem kołowym z Madrytu, na szczęście samolot wyleciał, wprawdzie poślizg wyniósł ponad 2 h w stosunku do planu, ale się udało.

W Berlinie na lotnisku Tegel byliśmy tuż przed północą, skąd zabrał nas zamówiony bus do Stargardu Szczecińskiego. Tam się rozstaliśmy z kolegami. Jedni mieszkali na miejscu, inni mieli samochód na parkingu, jeszcze inni wzięli taxi, bo się dogadali i za przystępną cenę pojechali do domu. Z Bartkiem czekaliśmy na pociąg, który dopiero mieliśmy o 6.00 rano. W domu byłem po 17.00.

Tak zakończyła się niemal 60-ciogodzinna podróż powrotna, jeśli liczyć od obozowiska nad Rio Caura - wyprawa życia, która jeszcze długo mi się śniła.
Czy pojadę jeszcze raz? Oczywiście, że TAK!. Już planowana jest następna na rok 2012, ale o tym jeszcze cicho sza. Znowu pomysł padł na urodzinowej wyspie WCWI, znowu hasło rzucił Bartek, a mnie "w to graj!".

Przyszły rok będzie trochę spokojniejszy. Pewnie tylko, a może aż Norwegia i Szwecja. Szwecja klasycznie za szczupłymi, ale nie tylko. Jest trochę znajomych w Norwegii, więc wypad również będzie na hasło "wchodzą łosośki!" - wsiadamy więc i jedziemy! Takie są plany, czy zrealizowane zostaną? Czas pokaże.

Całościowy koszt wyprawy łącznie ze sprzętem i wyposażeniem, którego nie miałem, ciuchy itp. itd. wyniósł mnie około 11tys. złotych. Pobyt na miejscu czyli wszystko to, co zapewniali organizatorzy (bilety lotnicze, międzynarodowe i krajowe, wyżywienie, piloteiros, łodzie, silniki) + alkohole na miejscu, które nie były wliczone w koszta oraz souveniry wyniosły mnie 3200 USD.

Artur Kiernsnowski "Artur"

Foto:
Ciesielski Tomasz
Mikulski Bartosz
Przetacznik Janusz
autor







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2010