Rzuć i zwiń- czyli jedynie słuszna metoda
Data: 27-09-2010 o godz. 19:57:15
Temat: Spinningowe łowy


Dzepetto prezentuje:

Nie pamiętam ile miałem lat, ale byłem zwykłym gówniarzem, który jeździł z ojcem na ryby, kiedy pierwszy raz wziąłem do ręki wędzisko spiningowe. Wędzisko spiningowe - to może zbyt górnolotne określenie, bo kij nieznacznie przekraczający 1,5 m, z pełnego włókna szklanego, wyposażony w 4 metalowe przelotki, który dostałem od sąsiada, to dziś jakieś nieporozumienie. Mimo wszystko, to moje początki przygody ze spiningiem.



Zaczęło się zupełnie niepozornie. Rybki nie brały, siedziałem sobie z ojcem nad wodą i patrzyliśmy się w spławiki. Wtedy właśnie postanowiłem wypróbować wędeczkę, którą dostałem od sąsiada. Wędzisko zupełnie bez firmowe, do tego kołowrotek marki "Delfin" i jeden - jedyny żółty twister z główką ok. 4 gramów, który dokupiłem sobie do kompletu. Na tamte czasy była to rynkowa nowość, więc tym bardziej uległem czarowi tej przynęty. Siedzieliśmy nad Odrą, na starej przeprawie czołgowej. Wykonałem rzut w warkocz sąsiedniej główki i zwinąłem zestaw. Ponowiłem rzut i po zamknięciu kabłąka i dwóch obrotach korbki (pamiętam to do dziś) poczułem opór. Zacięcie i szaleńcze kręcenie korbką zaskoczyło moją zdobycz - 50 cm szczupaka. Wypłynął bez walki, nawet nie machnął ogonem. Roztrzęsiony do granic możliwości po prostu wyrwałem go z wody. Pierwszy raz, na końcu zestawu, zawiesiła się prawdziwa ryba. Wcześniej były to uklejki, płotki, jazgarki, okonki - czyli wszystko to, co uszczęśliwia początkującego adepta sztuki wędkarskiej. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak skuteczna może być metoda spiningowa. Oczywiście w domu odbyła się sesja zdjęciowa na tle meblościanki, której dziś można się jedynie wstydzić, ale w tamtych czasach było to normalne, więc nie czerwienię się, gdy to wspominam.
Kolejny wypad był sprzętową rewolucją, bo do zestawu doszły dwa żółte twistery uzbrojone w identyczne, 4 - gramowe główki jigowe. Nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby przerwać łowienie po ewentualnym zerwaniu przynęty, a skuteczność żółtego twistera, podczas poprzedniego wypadu, mówiła wprost, aby nie kombinować tylko uzbroić się w te właśnie przynęty.
Połów zacząłem oczywiście od metody spławikowej, ale nie mogłem się doczekać, kiedy znów zarzucę twisterka. Ryby chyba nie brały - chyba, bo nie mogłem już patrzeć na spławiczek. Nagle zauważyłem, na napływie główki, rozpryskującą się drobnicę. Szybko zwinąłem zestaw i znów w moje ręce trafiło szklane, krótkie, sztywne wędzisko. Pobiegłem jak wariat na szczyt główki i zacząłem rzucać. Po kilku minutach w siatce pływało stadko okoni, które zrekompensowało mi stratę pierwszej spiningowej przynęty - to musiało nastąpić szczególnie, że łowiłem tuż przed zdradliwym przelewem, a moja świadomość zróżnicowania dna była znikoma. Nagle zrozumiałem, że ta dziwna metoda połowu może odmienić moje spojrzenie na wędkarstwo.

Minęły kolejne dwa sezony, mały Dareczek wyrobił sobie kartę wędkarską i zaczął samodzielne wyprawy wędkarskie. W tzw. międzyczasie poznałem metodę "drgającej szczytówki" i zamiast spiningu, po skończeniu zajęć w szkole, do ramy zielonego Simsona przywiązywałem dwa pickery, które stały się nowym obiektem wędkarskich zainteresowań. Ciągłe ruchy szczytówki powodowały, że coś się działo (wtedy jeszcze w Odrze ryb nie brakowało) i nie miałem ochoty zaprzątać sobie głowy spiningiem tym bardziej, że po kilku pierwszych - udanych dniach, ryby przestały brać na rewelacyjne, gumowe przynęty.

Kolejnym etapem mojej przygody ze spiningiem był prezent, jaki znalazłem pod świątecznym drzewkiem, zwanym dalej choinką. Fantastyczny, węglowy kijek Daiwy (ten sam, który w ostatnim artykule poddałem przeróbkom) i woblerek Salmo Hornet, na nowo rozbudziły moją chęć zgłębiania tajników metody spiningowej. Wszyscy dookoła zazdrościli mi tego kijka, a ja nagle poczułem przeskok technologiczny, pozwalający poczuć pracę przynęty bez zbędnego męczenia ręki. Pora roku była nieistotna, pognałem nad ukochaną Odrę, aby jak najszybciej wypróbować, jak sprawuje się podarunek, którego z Laponii przywiózł sam św. Mikołaj. Oczywiście niczego nie złowiłem, bo gmeranie w wodzie 4-centymetrowym woblerem, bez pojęcia, pomysłu, wiedzy, elementarnych zasad szukania w wodzie drapieżnika, nie mogło zakończyć się sukcesem. Mimo to czekałem z niecierpliwością na kolejny sezon, na nastanie wiosny, która okazała się przełomowym okresem w mojej przygodzie z wędkarstwem.

Do nowego sezonu przystąpiłem bardziej świadomy metody spiningowej. Robiąca w tamtym czasie furę prasa wędkarska, wywarła na mnie tak duże wrażenie, że musiałem po prostu wykorzystać w praktyce wiedzę, którą z niej zaczerpnąłem podczas zimowej lektury. Stanąłem nad brzegiem Odry w poszukiwaniu tajemniczej ryby, jaką był kleń. Nie zniechęcały mnie opisy o skali trudności połowu tej ryby. Czułem, że połowy w wartkim nurcie przelewów to to, co tygryski lubią najbardziej. Do zestawu przynęt doszły pierwsze obrotówki, a wieczorami zgłębiałem tajniki budowy woblerów. Przynęty te wzbudzały we mnie ogromne zainteresowanie, ale mimo tego, że pierwsze egzemplarze (dziś tak oceniam) wyszły mi rewelacyjnie, nie mogłem się przekonać do ich skuteczności. Pierwsze klenie (a w zasadzie kleniki) skusiły się na malutkie obrotówki. Mocne szarpnięcia, spady, urok połowu w wartkim prądzie zrobił swoje. Przepadłem całkowicie i do dziś nie uznaję żadnej innej metody połowy ryb. Zrozumiałem, że prostota spiningu, mała ilość sprzętu, brak zanęt, które tylko brudziły ręce i zajmowały miejsce na półkach garażowych regałów, brak w lodówce pełzającego robactwa, to pole do popisu dla leni, którym nie chce się przygotowywać do wędkarskich wypraw. W każdej chwili mogłem wziąć w garść wędzisko, pudełeczko z przynętami i pognać nad rzekę, aby móc spotkać się z rybami, o których mogłem tylko pomarzyć podczas patrzenia się w spławik, czy też kolorową szczytówkę.

Z każdym kolejnym sezonem dokładałem powolutku porcję wiedzy i poprawiałem swoje życiowe rekordy. Oczywiście musiałem również wzbogacić swój sprzęt i po odłożeniu sporej kwoty zakupiłem lśniący kołowrotek marki Shimano, który do dziś służy mi podczas wypraw wędkarskich.
Nie ominęły mnie również rozczarowania. Pewnego marcowego dnia miałem na końcu zestawu klenia, który spokojnie mógł zapisać się złotymi literami w prasie wędkarskiej. Gruby jak świnia kleń po prostu mnie upokorzył i pokazał mi moje miejsce w szeregu. Przełknąłem tę gorzką pigułkę i dzisiaj cieszę się, że "rybka" się zerwała. Wtedy pewnie zakończyłaby żywot, abym mógł się nią pochwalić.

Kolejne sezony to poznanie niedostępnej dla przeciętnego wędkarza (według prasowych ekspertów), ryby o wdzięcznej nazwie "boleń". Pierwsza sztuka nie budziła podziwu, ale kolejne to już całkiem niezłe, jak dla młodego wędkarza, zdobycze, bo 50- centymetrowe rapy wstydu raczej nie przynoszą, nie wspominając o 70- centymetrowej "lokomotywie" (ultralekkie zestawy, które wówczas stosowałem, zgodnie z prezentowanymi w prasie trendami, tak kazały mi patrzeć na tej wielkości bolenia). Nie mogło być inaczej, nie chciałem do ręki brać wędziska innego, niż spiningowe.

Mijały kolejne lata i po skończeniu liceum wyjechałem na pomorze, aby rozpocząć studia. Wówczas nie mogłem pogodzić się z brakiem pod nosem ukochanej Odry i żyjących w niej ryb. Mimo wszystko postanowiłem odkryć nieznane dotąd, owiane tajemnicą i omawiane w wędkarskiej prasie pstrągowe rzeczki. Ich poznawaniu sprzyjały sprzeczki z tzw. "miłością mojego życia" (oczywiście w rozumieniu ustawy o zakładaniu rodziny). Nagle poczułem coś, co wcześniej było mi obce, czyli klimat ukrytych w lasach dzikich cieków, które po prostu zniewalały swoim urokiem. Pierwszy sukces, porządne targnięcie szczytówką, zimowa sceneria, egzotyczny wygląd zdobyczy- to zrobiło swoje. Studia skończyłem, rozpocząłem pracę, potem własną działalność, a wypady nad pstrągowe rzeczki stały się czymś magicznym. Gdy słyszałem szum przelewającej się nad zwalonym drzewem wody czułem się, jakbym był w raju. Nie na darmo najwspanialsze pomorskie rzeki mają nazwy rodzaju żeńskiego. Potrafią zniewolić, uzależnić, rozkochać w sobie bardziej, niż najpiękniejsza kobieta. Nagle ryby nędznych rozmiarów, lecz szlachetnego pochodzenia, zaczęły cieszyć do tego stopnia, że wędkarstwo - w moim rozumieniu - zaczęło sprowadzać się do połowu pstrągów. Głupio się przyznać, ale praktycznie każda mała rzeczka wzbudza we mnie tak duże emocje, że przy niej każdy opis zagranicznych wypraw, morskich polowań na smoki, przed którymi sam Neptun czuje respekt, to jakaś kpina. Dziś wędkarstwo, to dla mnie krótkie wędzisko spiningowe i mała rzeczka, w której istnieje choć cień szansy na spotkanie z drapieżną rybką pokrytą kropkami.

Powrót do miejsca urodzenia nie sprzyja połowom pstrągów, ale nie zamierzam leczyć się z tej jednostki chorobowej, bo tak należy patrzeć na połów pstrągów, a w szczególności zamiłowanie do jedynie słusznej metody - czyli spiningu. Finezja tej metody, gotowość do połowu praktycznie w każdym momencie - bez zbędnych przygotowań, brak ograniczeń w odniesieniu do łowiska, ciągłe poszukiwanie ryby, możliwość wykonywania własnych przynęt i - po prostu - brak czasu podczas połowu na nudę sprawia, że nie zamierzam powracać do metod "stacjonarnych". Może zgłębię kiedyś metodę sztucznej muchy. Może, bo jak na razie nie widzę w niej konkurencji dla metody spiningowej...

Dzepetto







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2015