Sekwańskie sumy - moje początki i ewolucja wędkarska.
Data: 13-02-2011 o godz. 14:50:00
Temat: Tu łowię


Moja wędkarska historia zaczęła się dawno temu, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem i tu chyba nie różni się od większości podobnych historii, gdyż jako dzieci często chłoniemy wszystko, co oderwie nas od betonu.



Były to czasy, kiedy bambus który dostałem w spadku po wujku (nawet nie pamiętam, czy był on od wujka) był szczytem moich marzeń. Mocne wędki robiliśmy sami z 1,5 m kijów z włókna szklanego o grubości 1 cm, które po prostu były używane przez rolników do ogrodzeń pod napięciem na pastwisku.
Kiedyś będąc kajtkiem poszedłem z dwoma kolegami na bagna z drugiej strony jeziora Żychce. Wiadomym było, że znajdują się tam sumy i krążyły legendy, że wyciągnięto tam w latach kiedy nas nie było na świecie suma pod 100 kg. Po drodze wpadłem po pachy w bagno i ratowali mnie moi kompani (bodajże Krzysiek Naumowicz) i mimo że byłem cały mokry, z wędkowania nie zrezygnowałem.
Koledzy kulturalnie zarzucili spławiki na ploteczkę i od czasu do czasu coś ciągnęli. Będąc zupełnym laikiem, mającym kilka lat (bodajże 9) i mając do dyspozycji wujkową wędkę z pastucha dla krów zaopatrzoną w spławik wielkości niemal piłki do siatkówki, a także kotwicę większą od własnej dłoni, założyłem na hak kilkadziesiąt własnoręcznie wykopanych dorodnych rosówek, wzbudzając powszechny śmiech moich kompanów. O ile koledzy brania mieli, o tyle mój spławik ani drgnął, a wędka spokojnie stała na podpórce.

Pod wieczór, gdy już zbliżał się czas do powrotu nagle spławik obładowany tą wielką puchą dżdżownic poruszył się i w jednej chwili zniknął pod wodą tak szybko, że aż bąble poleciały. W tej samej chwili szarpnąłem z taką siłą, że spławik, a właściwie baniak razem z kotwicą wystrzeliły spod wody jak rakieta, wstrzeliwując się w czubek okazałej brzózki za moimi plecami. Najadłem się wstydu i stałem się obiektem docinek, które jak szybko powstały, tak szybko odeszły, ale patrząc z perspektywy czasu, chyba był to mój pierwszy kontakt z sumem.

Największe moje okazy w tamtych czasach to kilogramowe leszcze lecz nie o nich chcę mówić ani też o przerwie w wędkowaniu podczas okresu dojrzewania, a o samych sumach i tu historia ponownie zaczęła się toczyć po powrocie do Francji.

Pierwszy raz wyjechałem do Francji w 2000 r. i mimo iż byłem tu przez 19 miesięcy, to brak czasu nie pozwolił na wędkowanie mimo, iż tęsknota za tym była - z każdym przypadkowym spotkaniem z Sekwaną coraz większa.
Dopiero po powrocie do Polski, kiedy to idąc za głosem serca zamiast wrócić na rodzinne Kaszuby przyjechałem na Podkarpacie i od nowa pokochałem wędkarstwo, a to za sprawą pięknego Sanu. Głos serca - jak to w życiu bywa - przestał być głosem serca, ale miłość do pasji wędkarskiej tym razem przetrwała.
To tutaj kupiłem pierwszą w życiu wędkę, stając się pośmiewiskiem całej wsi jako gołodupiec, kupujący sobie wędzisko za całą wypłatę. Byłem wręcz dla wszystkich ufoludkiem, bo ktoś wydający 300 zł na wędzisko z kołowrotkiem musi być nienormalny!
Jak już wspomniałem głos serca zanikł, więc znad Sanu wyprowadziłem się w rodzinne strony z nową wybranką, a wkrótce potem razem wyjechaliśmy - w 2006r - do Paryża.
Tutaj zamierzałem przetestować 2, niedługo przed wyjazdem kupione feedery i ochoczo tuż po przyjeździe zabrałem się do tego, poznając okazyjnie kilku wędkarzy. To oni zabrali mnie pierwszy raz nad Sekwanę w piękne jak na owe czasy miejsce, a mianowicie Pont De Sevres.

Już na pierwszej zasiadce byłem świadkiem złowienia 3 kg suma i choć teraz dla mnie to narybek, już wtedy spodobało mi się przyglądanie, jak pięknie gnie się delikatna wędeczka pod naporem kilkukilowej ryby wspomaganej nurtem. W Polsce największe moje rekordy to kilkudziesięciocentymetrowe szczupaki, a największe sumy miały po 40 cm i łowione były przez przypadek na czerwonego robaka podczas prób złowienia leszcza.
Widziałem też rasowych karpiarzy na zasiadce z całym tym majdanem i tak mnie urzekli, że sam postanowiłem wzmocnić mój osprzęt i zacząć poławiać karpia.

Tak się właśnie zaczęło moje karpiowanie, a właściwie moje sumowanie, gdyż jak na złość na moich zasiadkach karpiowych trwających po 3 dni rzadko trafiał się karp, a znacznie częściej małe sumiki do 10 kg. Nie były one obiektem moich westchnień, bo takie małe kajtki łowiło się stosunkowo łatwo, natomiast złowienie dwucyfrowego karpia nastręczało sporych trudności tak samo, jak i złowienie suma powyżej magicznej liczny 10 kg.

To właśnie te małe sumiki pobudzały wyobraźnię, a właściwie ich starsze rodzeństwo, wujostwo i dziadkowie, bo skoro są małe, które i tak dla mnie były pięknymi okazami, to na pewno są też i te większe, które również idzie łowić.

Łowienie karpia szło mi bardzo przeciętnie i o ile udawało mi się złowić nawet 6 kg karpiki (nawet te niezmiernie cieszyły ze względu na swą rzeczną waleczność), o tyle coraz częściej zaczynałem na moje zestawy karpiowe zakładać przynęty żywe czyli przynęty skierowane na suma.
To był właśnie przełom i tak zaczęło się moje sumowanie, a właściwie raczkowanie w tym temacie, bo jak już wspomniałem: łatwo było złapać kilkukilowego, natomiast te większe ani nie brały, ani się nie pokazywały.

Któregoś razu po kilku miesiącach łowienia wybrałem się z kolegą na Pont De Sevres, gdzie znajomi Polacy popisali się już złowieniem kilku sumów do 12 kg. Na sam początek założyłem ser, bo to najlepsza przynęta na brzanę i zarzuciłem jak najdalej. Po kilku godzinach przepiękny odjazd zakomunikował branie i kilka minut później na brzegu wylądowała dorodna 74 cm brzana.

Pół godziny później udało się złowić węgorza.
Gdzieś słyszałem, że węgorz jest niezłą przynętą na suma, więc nie zastanawiając się nad niczym pociąłem go na części i wyrzuciłem jedną na haczyku karpiowym w rozmiarze 2, plecionce 0,35 mm, 21 kg i karpiówce 3,5 lbs, kupionej na tę okazję - znów jak najdalej szło.
Pół godziny później świst kołowrotka drugi raz już tego dnia zakomunikował przepiękne branie. Podpórka wystrugana naprędce z okolicznych krzaków (dokładnie ta sama, co na fotce powyżej, razem z tą sama wędką) pękła w chwili, gdy podleciałem do wędki. Zacięcie i nagle wszystko zawirowało, bo opór był niesamowity, a w dodatku w przeciwieństwie do zaczepu wykazywał oznaki życia.
Walkę długo by opisywać, a i szczęścia po doholowaniu do brzegu było co nie miara, jednakże finałem był nie tylko największy okaz ryby, którą złowiłem, a która mierzyła 149 cm i miała 23,5 kg, ale też całkowite zarażenie się pasją, którą sam sobie nazwałem sumowaniem.

Już wtedy wiedziałem, że to nie karp będzie moim obiektem polowań, a sum.
Wszystko to dopełnił jakiś czas później drugi sum wyciągnięty na federka Mikado Ultraviolet 3,9 m, 90 gr i taki sam osprzęt karpiowy. Miał on 19 kg i od tych 2 sumów zaczęła się moja przygoda z sumami.

Miesiąc później świadomie złowiłem pierwsze konkretne kijanki.

Ciągnie się ta przygoda do dziś i na pewno tak szybko się nie zakończy, bo walki z sumem przekraczającym 30 kg nie da się chyba porównać do żadnej walki z innym drapieżnikiem naszych wód.
I na tym można by zakończyć, ale ten artykuł ma jeszcze jedno przesłanie, a mianowicie opowiedzieć o ewolucji wędkarskiej.

Kiedy nastawiłem się konkretnie tylko na sumy, miałem wielki problem. Komu to wszystko oddam? Przecież to kupa jedzenia i to w dodatku na miesiące dla niejednej rodziny. Problem w tym, że o ile sam nauczony byłem jedzenia ryb złowionych przez samego siebie lub innego członka rodziny, o tyle ilości łowione w dzieciństwie i ich wielkości, znacząco odbiegały od obecnych. Druga sprawa, że sam nie za bardzo ryby lubiłem jeść, gdyż za czasów komuny ryba to był darmowy i dobry posiłek, a czasem i konieczny, a każdy wydatek z wędkarstwem związany przeliczało się, czy się zwróci.
Kolejki i kartki po mięso jeszcze bardziej zachęcały do łowienia i spożywania ryb, co z czasem mnie do nich zniechęciło mimo, iż często się ich nie jadało. Kiedy żona oznajmiła mi na początku, że nie chce nawet słyszeć o tym, że przyniosę rybę do domu ulżyło mi, gdyż jasne było, że cala rodzina za rybami nie przepada, ale dalej pozostał problem z marnotrawstwem takiej ilości żywności.
Tu z pomocą przyszli moi znajomi, gdyż wielu z nich ryby jadło, a wręcz uwielbiało. Nie obeszło się bez zgrzytu, gdyż o pierwszego mojego suma poprosił mnie mój szef Robert i chcąc nie chcąc musiałem go trzymać w wannie do rana, co niezbyt miło zakończyło się dla mnie ze strony żony. Gdy rano przyjechałem do pracy okazało się, że szef po prostu chciał suma zobaczyć i aż tak wielkiej ryby nie jest w stanie zjeść. Mimo usilnych starań nie udało się nikomu suma oddać, a pod wieczór trzeba go było wyrzucić. Nie tak byłem nauczony: u nas podnosząc kromkę chleba, która spadła na ziemię całowało się ją, okazując szacunek do pożywienia, nie wolno było nic zmarnotrawić. Złość musiałem przegryźć - szef to szef i praca najważniejsza.

Poznałem też okazyjnie innych wędkarzy, którzy zaręczali, że jeśli tylko im oddam, chętnie spożytkują następnego suma. Następnym był ten 19 kg i tu tak samo: kiedy już przywiozłem na miejsce okazało się, że delikwent tylko chciał fotkę zrobić, czym tylko z równowagi mnie wyprowadził.
To był ostatni raz, kiedy pozwoliłem na takie marnotrawstwo i od tamtej pory jeśli ktoś potrzebował suma, musiał po niego nad rzekę przyjechać.

Z racji łowionych sumów i tego, że łowiłem ustawicznie w tym samym miejscu, nie miałem zazwyczaj problemów z oddaniem ryby, a kiedy miałem , na siłę wyszukiwałem kogoś, komu można by oddać, żeby taka ilość pożywienia się nie zmarnowała. Jednocześnie już coraz bardziej zaczynało mi być szkoda tych dużych i sam z siebie zacząłem je wypuszczać. Z fotki powyżej 2 zostały wypuszczone, a jeden trafił do znajomego. W ten sposób w pierwszym roku połowa trafiła do moich znajomych, a połowa odzyskała wolność.

W drugim roku zacząłem selektywniej wybierać przynętę i łowić coraz to więcej większych, zatem coraz to mniej oddawałem, a już w trzecim oddałem tylko kilka mniejszych.
W roku 2010 na ponad tonę złowionych wszelakich ryb tylko 2 niewielkie sumiki o masie 8 i 12 kilo trafiły na stoły moich znajomych, a to dlatego, że i prawie same duże łowiłem dzięki posiadanemu pontonowi i po prostu coraz bardziej było mi ich żal oddać - do tego stopnia, że nie dzwoniłem do nikogo, mając złowionego nawet małego suma. Po prostu dzieciaki cieszyły się kiedy te maluchy wypuszczały.
Wypuszczanie złowionych ryb i to bez różnicy czy sumów czy karpi stało się tak samo ważne, jak ich łowienie. Patrząc na odpływającego karpia czy suma cieszyłem się tak samo, a może i bardziej niż w chwili jego wyciągania. Fotki uwolnionego suma, kiedy na pożegnanie machał ogonem, rekompensowały wszystko.

Link do filmu na YT z wypuszczania suma: KLIKNIJ.
Nie uważam takiego zachowania za etyczne, bo nie ma nic etycznego w łowieniu i kaleczeniu, a czasem też zabijaniu ryb przez forsowny hol tylko dla własnej przyjemności. Dalej uważam, że Ci, którzy łowią żeby zjeść są bardziej etyczni niż ja sam z tym, że nie potrafię przestać łowić, bo jedynie wtedy stałbym się bardziej etyczny. Za świętoszka też robić nie będę jak ci, co wyświechtali stwierdzenia No Kill na forach, obrażając każdego, kto zjadł choćby leszczyka od mięsiarzy i innych. Dla mnie każdy powinien postępować zgodnie z przepisami i własnym sumieniem, choć tak od serca zachęcam do wypuszczania okazów, bo daje to dużo satysfakcji. Nie znaczy to jednakże, że powinniśmy dyskryminować i obrażać tych, co ryby zgodnie z regulaminem i własnym sumieniem jedzą.

Przez pierwsze 2 lata nawet nie wiedziałem, że istnieją w Internecie fora wędkarskie, tak że zdjęcia robiłem tylko dla siebie, a później dla znajomych na Naszą Klasę i nie były one zbyt estetyczne. Dopiero z czasem zaczęliśmy robić ładniejsze fotki z czego kilka zamieszczam poniżej.

Okazyjny przechodzień nagrał też nam pierwszy film z holu suma i od tamtej pory dokumentujemy co atrakcyjniejsze połowy nie tylko aparatem fotograficznym, ale i kamerą.
Link do filmu zrobionego przez przypadkowego przechodnia:KLIKNIJ.
Oczywiście daleko posunąłem się pod względem technik połowu, jak również materiałów do tego używanych, a także mentalności, jednakże polowania na suma - pomimo kilkudziesięciu pięknych okazów na koncie - cały czas się uczę i pewnie do końca życia będę się uczył.
Tym się różnię od tych, co miesiącami nie mogą żadnego złowić, że nigdy nawet po miesiącach bez brań nie zniechęcam się i cały czas szukam nowych rozwiązań.

Marzeń mam wiele, choć niektóre już się spełniły. Na samej Sekwanie co prawda sumy nie żyją od zawsze jak w Polsce, ale od końca lat 80-tych, więc niektóre marzenia będą musiały poczekać, ale ze względu na dobre warunki rozwojowe liczę, że stanie się to w miarę szybko. Szykuję się też do wyjazdu na deltę Rodanu, gdzie warunki rozwojowe są tak dobre, iż można nazwać południe Francji naszym małym Ebro i z tą wyprawą też wiążę wielkie nadzieje.

Za jakiś czas część druga, w której opiszę samo poławianie suma, techniki i wszystko z tym związane, a na początek zamieszczę kilka ciekawszych zdjęć z ostatniego tylko sezonu.

Avallone78







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2059