Zdarzyło się w maju.
Data: 04-05-2011 o godz. 19:00:00
Temat: Spinningowe łowy


Wszystko wskazywało, że maj tego roku będzie smutnawy. Biesiada nie odbyła się.
Urlop wzięty, ale co z nim począć? Plany naturalnie musiały ulec zmianie, ale planem pierwszorzędnym były jak najczęstsze wyprawy na ryby.



Do otwarcia sezonu pozostało kilka godzin, ten czas wypełniałem eskapadami nad pstrągowe mini rzeczki. Rezultaty były mizerne ze względu na brak doświadczenia na tej wodzie. Był to jednak dobry trening przed majem.

Zupełnym przypadkiem i zrządzeniem losu wszedłem w posiadanie małej dmuchanej łódki. Jeszcze nie wiedziałem, że będę ją wykorzystywał w celach wędkarskich. Dopiero po dokładniejszych oględzinach okazało się, że trzymetrowy ponton może spełnić oczekiwania i stanowić szczególnie przydatny element tegorocznego wyposażenia.

Brakowało co prawda kilku akcesoriów, ale to szczegół. Na przykład taka kotwica - nic prostszego. Mam ciężarek 20- kilogramowy, dowiąże się do tego jakąś linkę i już jest kotwica. Z linką był kłopot. Ostatnia, jaka była wpadła w ręce Floriana. Z jednego 20 metrowego odcinka jest teraz sporo krótszych. Winny pocięcia sprezentował mi konopny sznurek. Co miałem zrobić - wziąłem, bo gdzie teraz znajdę linkę, a jutro na wodę.

Wraz z budzikiem w nowym telefonie rozpoczęcie sezonu zaplanowałem na 05.00 rano. Nie zadzwonił. Wyspany do wpół do ósmej stwierdziłem, że i tak za dużo wędkarzy jeszcze jest nad wodą. Wsiadłem do auta około 10.00 i pojechałem bez pontonu na rekonesans.
Oczywiście kije zabrałem ze sobą. Do obiadu tylko dwie godzinki, zatem prawdziwe otwarcie ustaliłem na wieczór, nie określając już tak dokładnie godziny. W zamian za to solennie obiecałem sobie pływanie na nowym sprzęcie.

Nad kanałem w Diebolsheim więcej spacerujących niż wędkarzy. Pojedyncze baciki bardziej rekreacyjne, co typowo wędkarskie narzędzia krasiły brzeg. Spinningistów naliczyłem w ciągu dwóch godzin czterech. Większość zaciętych w rzemiośle była gdzie indziej albo już skończyli łowienie. Obrzuciłem w ciągu tej bytności kilka znanych miejscówek bez rezultatu i nadziei. Na pocieszenie miałem okazje oglądnąć z bliska potężnego bolenia - zawiną ogonem parę metrów ode mnie.

Po południu przed garażem kompletowałem ekwipunek. Nigdy nie spodziewałbym się, że malutki 50 litrowy kompresorek tak łatwo poradzi sobie z napełnieniem bądź co bądź sporego pontonu. W niespełna 10 minut pływadło nabrało formy, jakiej oczekiwał konstruktor. Klapa bagażnika w górę i… nie wchodzi. Mój staruszek T4 za krótki jest na przyjęcie pack boata. Wobec tego pozostaje mi tylko wypuścić nieco atmosfer. Nad wodą poradzę sobie jakoś. Pakuję resztę gratów i w drogę. Miejsce łowienia wybieram w oparciu o możliwości wodowania statku. Jedynym mankamentem tego miejsca jest fakt, iż nigdy nic tam nie złowiłem. Trudno - od czegoś trzeba zacząć. Dopiero zbieram doświadczenia wodniackie. Zatrzymuję się przed jedną z reńskich kaskad.

Jakaś czteroosobowa grupka nie wędkarzy i para zakochanych łabędzi będą przyglądały się teraz moim profesjonalnym wyczynom na wodzie. Pierwsza rzecz: uzupełnić powietrze w pontonie. Do tego celu posłuży mi przenośny 12V kompresorek. Wtykam przewód gdzie trzeba, włączam urządzenie i… już nie słyszę szumu kaskady. Łabędzie podniosły wysoko głowy wypatrując niebezpieczeństwa. Mógłbym przysiąc, że z tej znacznej odległości dzielącej mnie od czworga nieznajomych jestem w stanie określić kolor oczu każdego z nich. Żeby przyśpieszyć proces pompowania a zwłaszcza uciszyć diabelski wynalazek, postanawiam wykorzystać funkcjonujące jeszcze płuca. Rzucam się do drugiego korka i mimo obaw o reakcję powłoki gumowej na zawartość wydychanej przeze mnie substancji gazowej - pompuje. No! Łódź gotowa! Ale nie mogę wstać, świat wiruje. Po chwili dochodzę do siebie. Taszczę wszystko nad brzeg… kotwicę też. Spakowany, odpycham się od stałego lądu i już kołysze mnie reńska ton. Nie posiadam elektroniki na pokładzie, zatem pozostaje mi obserwacja tego, co pode mną poprzez zaczarowane okulary.

Wybieram skraj urwiska w odległości około 150 m od kaskady. Jestem na cieniutkiej i niewidocznej linii granicy francusko-niemieckiej. Mam prawo tu łowić. Pode mną jakieś dwa metry wody. Rzucam kotwicę… Wydaje się dwa razy cięższa w pontonie… Prawą ręką chwytam za ucho ciężarka, lewą przytrzymuje sznurek… Nie wiem, co poczułem pierwsze, ból czy smród palonej skóry… szybko obie dłonie pakuję do wody - co za ulga!!! Dobrze, że mama wpoiła we mnie ten odruch bezpośrednio po oparzeniu… 20 kilo kotwicy to chyba za dużo na ponton. Faktem jest, że mogło teraz przejść tsunami - i tak stałbym w tym samym miejscu!

Taryfa za głupotę zapłacona, czas pomachać wędą. Wyposażyłem się w dwa kije, oba 2,40, ale rożne c.w. Na początek cięższy spin 15/40 i wobler prawie jak do trolingu. Później zmiany przynęt na kopyta, twistery, wreszcie nieco mniejsze woblery pływają za burtą, jednak w ciągu prawie dwóch godzin pozostaję bez kontaktu i nadziei na uderzenie drapieżnika. Zmieniam kij na lżejszy: 7/28 c.w., na końcu zestawu jak zwykle przynęta ostatniej nadziei: Aglia2 Long.
W trzecim rzucie lekkie przytrzymanie, którego w konsekwencji zaskoczenia nie zacinam. Ryba jednak nie spada i po chwili dostaje po zębach. Zaczyna się taniec. Reńskie szczupaki - nawet te nieduże - wykazują się niesamowitą walecznością. Wykorzystują cały arsenał znany w szczupaczej technice obrony. Tak jest i tym razem. Zapominam o poparzonych dłoniach, o całym bożym świecie. Liczą się jedynie te chwile przeżywane w samotnych zmaganiach pasji, której nie oddam za żadną inną. Szczęśliwy hol, pagaje w ręce i mam już swoje otwarcie zwieńczone sukcesem. Nie marzyłem o piękniejszym scenariuszu.

2 maja postanawiam pojechać raz jeszcze w to samo miejsce, jednak nieco doposażony. Kupuję więc przyzwoitą i miękką linkę, dwie dmuchawy przystosowane do pompowania pneumatycznych urządzeń. Jedna z akumulatorem za dychę, druga bezpośrednio pod wtyczkę 12V za dwa euro. Która działa? Można pomylić się dwa razy. Tej droższej nie uruchomiłem do dzisiaj. Do kompletu brakowało mi tylko kotwicy… Tym razem poczytałem na ten temat doniesienia z forów wędkarskich. 5 litrowy bidon wypełniony żwirem okazał się najlepszym rozwiązaniem.

Ponownie byłem w tym samym miejscu, sam na wielohektarowym akwenie. Dopompowanie zajęło chwilę, a w tym czasie napełniłem obciążenie nowego ankra i przygotowałem sprzęt.
Postanowiłem rozdziewiczyć kijek Penna, jednocześnie zmieniłem młynek na cięższy z grubszą plecionką. Po wczorajszym wędkowaniu, gdzie z tym kijem używałem Daiwy 2500 z plecionką 1,4 i ciężkimi woblerami miałem wrażenie dysproporcji zestawu. Teraz na młynku miałem wysłużoną 1,7 i całość sprawiała dobre wrażenie. Popołudniową sesję postanowiłem przeprowadzić bliżej tamy, z zachowaniem jednak przepisowej odległości. Kłopoty mi niepotrzebne.

Mimo wszystko pływanie bez echa, mając na uwadze cały ogrom posiadanych informacji na ten temat przypomina bardziej błądzenie lunatyka. Pływałem więc obserwując dno i roślinność, która coraz wyżej pnie się ku życiodajnemu światłu. Wreszcie miejsce wydało się na tyle odpowiednie, by zrobić postój. Uzbroiłem wędkę, znalazłem wygodną i praktyczną pozycję do łowienia. Błogi nastrój, szum pobliskiej kaskady, ciepełko - czego jeszcze można od życia wymagać? Ach, żeby ten ból kręgosłupa ustąpił - męczę się z tym już dwa miesiące. Właśnie pływający środek jest vademecum na moje problemy - nie muszę się przemieszczać na nogach i mam nieograniczony dostęp do łowiska. Kolejny rzut za rzutem, ale na wodzie cichutko. Powoli ustępuje wietrzyk, który marszczył powierzchnię wody. Zakładam kolejną przynętę - głęboko schodzący wobler uklejka. Słońce zaczyna już dotykać wierzchołków drzew, na francuskim brzegu rzucam w stronę Niemiec w oświetloną ciągle jeszcze toń Renu. Pięć, może sześć obrotów korbką, wobler nurkuje szybko… pstryk…
Zatem tak wygląda ten dzień? Jakże różny od moich sennych marzeń! Ten scenariusz, który piszę od lat, nieskończone opowieści wyobraźni dzisiaj znajdują tu kres! Sen to, czy jawa? Siedzę w dmuchanym balonie, bardziej jak turysta niż rasowy wędkarz! Zaskoczony jak dziecko podbierające cukierki z zakazanej szafki. A jednak, to on mnie złowił, nie ja jego.

Nie zareagowałem jak powinienem. Po najdelikatniejszym, jakie istnieć może braniu konsternacja. Mimo tego świadomość ciężaru ukrytego kilka metrów pod wodą powraca i każe reagować. Nie wiem, nie potrafię ustalić, ile czasu upłynęło, zanim z furią poderwałem kij. Teraz byłem już pewien, że to nie uderzenie sterem woblera o podwodne kamienie. Dość pasywne zachowanie ryby w pierwszej fazie holu zupełnie dezorientuje moje działania. Nie wiem czy docinać, bo tak naprawdę nie wiem jeszcze, z czym walczę, a może bardziej nie mogę jeszcze uwierzyć w to, co mnie spotyka. Praktycznie do połowy metra od powierzchni wody ryba nie walczy stawiając jedynie tępy opór. Kiedy mam go w zasięgu wzroku gwałtownie pruje do dna z ogromną siłą, a więc to nie koniec walki. Zatacza podwodne koła, muruje do dna… Przegrywa...

Tym razem czuję, że ten dzień nadszedł. 2 maja 2011 roku, po kilkunastu latach nieustającej wędkarskiej pasji złowiłem pierwszego sandacza. Czy teraz łatwiej będzie mi lokalizować tę rybę? Wątpię. Był to podarunek od Renu za lata wytrwałości i przyjąłem go.

Czymże jest radość, jeśli nie można się nią dzielić. Dlatego warto czekać na swojego sandacza, by później móc opowiedzieć Wam o tym.

Robert







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2067