Godzinę stąd ''cz. I''
Data: 06-02-2013 o godz. 22:46:16
Temat: Nasza publicystyka


Pierwszy raz na ślad tego jeziora trafiłem przed laty wertując mapę regionu. Spośród innych w okolicy wyróżniała je zaskakująca i nietypowa dla tutejszych zbiorników linia brzegowa.




Było to wówczas jedyne moje zainteresowanie tym akwenem, nie szukałem dalszych informacji z prostej przyczyny. Ilość wędkarskiej nieobłowionej jeszcze wody dookoła mnie pozwalała tej perełce pozostawać w cieniu.



Będzie już dwa lata, kiedy wredna skolioza zaczęła ograniczać moje zapędy nad zakrzaczone kleniowe i nie tylko rzeczki. Stojąc bezradnie nad urwistym reńskim brzegiem, z nożem który właził nieco powyżej końca pleców a wychodził w okolicy łydki, zdecydowałem.

Koniec tortur, musi być pływadło. Małe rzeczki zostawię sobie na okres, kiedy nie będzie mi nic dokuczało, najpewniej latem .Do tego czasu łódką obrobię Ren i… no właśnie zapomniane jezioro.

Poszukiwania czegoś, na czym można by pływać jak zwykle w takich chwilach przypadły na zdecydowanie niekorzystny finansowo czas.

Godziny spędzone na gapieniu się w monitor i rozważania nad czymś, co spełni zadanie i będzie w moim zasięgu. Wiedzę w zakresie szkutnictwa, tworzyw, kształtu łodzi miałem skromną. Mimo dobrych Pogawędkowych rad nie potrafiłem znaleźć niczego interesującego.

Wreszcie ogłoszenie ze zdjęciem pływadła i ceną, ponadto kilka kilometrów ode mnie. Jadę oglądać. Już wizualnie stan opłakany (jeszcze gorzej będzie, kiedy dobiorę się do wnętrza łodzi). W komplecie przyczepa i silnik termiczny, Evinrude 4 KM, 2 suw, który sprawny jest do odbioru w zakładzie mechanicznym.

Cena 600 stów, urywam 300 i niech się cieszy, że zalazł klienta na coś podobnego.



Na pierwszy ogień przyczepa. Mozolna praca, bo zrywam farbę do gołego metalu. Konstrukcja domowa i solidna, chociaż wiekowa. Podkład, farba i można to już bez wstydu ciągać za sobą.





Łódź (mydelniczka 3.20x 1.40) będzie bardziej pracochłonnym zadaniem. Widać wewnątrz ślady wskazujące iż spędziła sporo czasu podtopiona w wodzie. Wraz z kolegą decyduję się na rozpołowienie kadłuba. Nie ma innej opcji. Suszenie zdemontowanej pianki zajmie trzy miesiące. Mimo tego pianka pozostanie jeszcze w suchym miejscu do następnej wiosny. Do maja tego roku (2012) uwinąłem się z poskładaniem tego w całość. Wyposażenie prowizoryczne bo mimo iż szczelna, stabilna i na dwie osoby wygodna w łowieniu, jej przyszłość niepewną jest.




Słaba w trolingu ze względu na płaskodenną konstrukcje kadłuba. Nie można wypuścić rumpla z ręki, ciągłe pilnowanie kursu nie pozwala właściwie na nic innego. Wystarczy na chwilę oderwać wzrok i już łódka płynie gdzie chce. A właśnie dorożka ostatnimi czasy wypełniła większość moich wędkarskich wypraw. Od maja, kiedy już wolno było szczupaczyć pierwsze próby na Renie, trochę stacjonarnie, trochę w trolingu. Szału nie było, jedyny przedstawiciel reńskiej populacji strzelił pod łódką.





Jadę. Zebrałem więcej informacji, wiem, na co mogę liczyć. Mimo iż nie mam jeszcze echa, to znaczy mam, ale muszę zostawić je w domu. Proza życia. Do tej pory zamówiony w sklepie uchwyt sondy nie dotarł. Po drodze która zajmie nieco ponad godzinkę, rozmyślam o metrowych bestiach czających się na każdy ruch wrzuconego do wody woblera. Czym na pewno nie będę rozczarowany to bajkowy krajobraz. Petit Canada, ta nazwa również przylgnęła do jeziora a raczej zbiornika zalewowego Lac de Pierre-Percée.





Drążony Kamień, tak można by przetłumaczyć nazwę małego miasteczka, od której znalazło to jezioro swoją nazwę.










Jeśli tym tropem pójść dalej to nazwa całej okolicy pochodzi od ruin zamku dominujących nad krajobrazem. Jak donoszą historyczne źródła właścicielką i zleceniodawcą projektu była Agnés de Bar. Po śmierci swojego męża Godefroy księcia alzackiego Langenstein w roku 1138 rozpoczęła budowę polegającą miedzy innymi na wyżłobieniu komnat w skale, na której spoczęła budowla. Cała inwestycja na warunki średniowiecza uważana była za awangardę i ewenement. Biorąc pod uwagę ówczesne możliwości techniczne, bardzo odważny projekt. Zamek był świadkiem wojen feudalnych, zmieniał właścicieli by ulec zniszczeniu podczas wojny trzydziestoletniej i nigdy już nie przywrócono mu świetności. Przetrwały ruiny i legenda.




No, ale my tu na ryby… Kartę wykupiłem właśnie w miasteczku u podnóża ruin. W sympatycznej restauracji gdzie ściany oblepione są zdjęciami trofeów i (co wzbudza moje mieszane uczucia) głowami szczupaków. Nie były to niewymiarki. Infrastruktura i zaplecze wędkarskie jest w tej miejscowości na bardzo średnim poziomie. Miejsc noclegowych nie brakuje jednak prostego sklepu wędkarskiego nie dopatrzyłem się tam. Może i dobrze. A teraz rozgorączkowany fotami biegiem nad jezioro.
















Zakochałem się od pierwszego wejrzenia. 304 hektary zakochania, 32 kilometry obwodu, (na które jednak pieszo nie mam ochoty, chociaż chętnych nie brakuje), 62 miliony kubiczne przepięknej wody. 80 metrów największej głębi i średnia 40 metrów. Wszystko to usytuowane w lesie na 387 m.n.p.m. Jedyne, co przypomina o tym, że to sztuczny zbiornik to odległa pozioma kreska tamy spiętrzającej tę wodę. Owszem znalazłem niestety mankamenty w postaci kolejki tyrolskiej (dość hałaśliwy naród) oraz miejscami pobliską, chociaż schowaną za lasem drogę. Od czasu do czasu coś tamtędy przejedzie. Świetnie zorganizowany slip, nawet w okresie niskiego stanu wody pozwala na komfortowe zwodowanie.

Presja wędkarska spora latem zwłaszcza w dni wolne od pracy. Przy pierwszej tam wizycie zanotowałem 7 łodzi. Myślałem sobie, dobrze może będzie, kogo zapytać o tutejsze zwyczaje. Nic bardziej mylnego, jedna ekipa miała coś do powiedzenia ale wrócili na pusto.

Przewaga wędkarzy przyjeżdża tu po sieję, w drugiej kolejności polując na szczupaka czy ogromnego okonia, którego jest tu ponoć gęsto.










Na wodę. Ten pierwszy raz jest w założeniu rekonesansem. Objechanie jak największej ilości wody z jednoczesnym trolingiem. Oczywiście mam nadzieje na kontakt z rybkami, ale to pozostaje niby drugorzędną sprawą. Po kilkudziesięciu metrach wiem już, że pływanie tu bez echa jest nieporozumieniem. Płynę w odległości około 10m od brzegu, pode mną ciemna, przepastna otchłań wody. Zatrzymuję silnik i staram się obławiać co ciekawsze miejsca. Jest ich tak wyglądających cała masa.

Zaczynam głupieć, zmieniam miejscówki jedna za drugą a każda z nich to 100% metrówa, która powinna już wisieć na końcu zestawu. Początkowe założenia bledną gaszone coraz większą chęcią kontaktu z rybą. Zatopiony las pode mną i kolejne nic nieprzynoszące zmiany przynęt.








Przed zachodem słońca wracam w dryfie sąsiednim brzegiem wolno obławiając metry wody. Jakiś cień majestatycznie podnosi się z dna na głębokości może 3 metrów do ściąganej wirówki…znika tak samo jak pojawił się. Czy zmarnowałem czas? Raczej nie. To miał być rekonesans na nowej wodzie. Wiem, że wrócę tu niebawem lepiej przygotowany może z nowym pomysłem. A kraina to przepiękna. Na tym również polega wędkarstwo.


-cdn-



Robert





Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2132