Jeden dzień z życia wędkarza
Data: 17-07-2016 o godz. 15:05:00
Temat: Bajania i gawędy



Przynajmniej jeden raz w życiu zdarza się dzień, który musi na długo pozostać w pamięci wędkarza. I taki dzionek przytrafił mi się dzisiaj.



Rozochocony niedzielnym połowem, ale też jutrzejszymi zawodami, zaplanowałem połowić z brzegu Zalewu Sulejowskiego, z kilkukilometrowej opaski betonowej. Pojechałem, przebrnąłem już przez dojazd, iście z rajdu "Camel trophy", a tam?... Człek obok człeka, że komar mordy by nie włożył. I tak 100 m w lewo i 100 m w prawo - wszystkie najlepsze miejscówki z dojazdem pozajmowane. Leszcz żerował, a przy mnie jeden z wędkarzy na obydwie wędki miał brania. Nie zdecydowałem się jednak na targanie klamotów na tak znaczną odległość. Zawinąłem się na pięcie i postanowiłem cofnąć się o 2 km do portu, a stamtąd wypłynąć łodzią./pr>

W porcie okazało się, że łajba jest już tak wypełniona wodą deszczową, że aż koledzy się dziwowali, że toto jeszcze trzyma się na wodzie. Chciał, nie chciał, wybrałem calutką wachę, Zacząłem już pakować klamoty i szykować się do wyjścia z portu, a tu nagle trach!...

Na mokrej i obślimaczałej podłodze wpadłem w poślizg, lewe kolano najpierw przegięło się w tył, potem podwinęło się pode mnie i sru... dupskiem jeszcze go przygniotłem boleśnie. Ale żeby było śmieszniej, jak wpadałem pod obrotowy fotel, to jeszcze rozwaliłem do krwi (niemal ostatniej) łydkę tuż pod prawym kolanem. To chyba był pełen szpagat, z przysiadem na klejnoty - przynajmniej tak mi się wydaje. Qurna! Ból tak okrutny, że nie mogłem się wygraćkać i stanąć na kopytka. I trudno było określić w tej chwili, co bardziej boli. Wreszcie po jakimś czasie na tyle doszedłem do siebie, że odbiłem od trapu i... dokonałem mrożącego krew w żyłach odkrycia. No teraz, to już para ze mnie buchała wszelkimi otworami, a qwy sypały się tak gęsto, że aż echo niosło po wodzie!

Przez uszkodzenie laminatu na podłodze, które "zafundował" mi kiedyś kolega, gdy z ręki wyślizgnął mu się akumulator, wpłynęło tyle wody, ile znajdowało się w samej łajbie (naczynia połączone). Rzecz jasna, jako twardziela, nie zraziło mnie to zbytnio, choć moją wściekłość rozpaliło do czerwoności. Wypłynąłem. Na miejscu postawiłem obie kotwice i zacząłem wyważać pierwszy zestaw, jednak wtedy okazało się, że problem jest o wiele większy, niż by się mogło wydawać.

Podczas każdego jednego ruchu na łodzi, gdy mój ciężar choćby odrobinę przesuwał się poza jej oś, pod podłogą powstawało takie tsunami, że łajba pod ciężarem tej wszystkiej wody wewnątrz, łapała gwałtownie taki przechył, - to na prawo, to na lewo - że tylko koński włos brakowało, by przelało się przez burtę i zatopiło ją całkowicie. I choć jestem łysy, to czułem jak na mojej grzywce, szczecina staje mi dęba. A i skóra zaczęła mi się marszczyć na dupsku! Na domiar złego, ponieważ nie planowałem tego dnia wypływać, to nie miałem ze sobą kamizelki ratunkowej...
Delikatnie, na paluszkach i nie wychylając się już poza oś symetrii łodzi, podniosłem kotwice, delikatnie i ostrożnie wywaliłem za burtę 12 litrów świeżuteńkiej, smakowitej zanęty i równie delikatnie spłynąłem do portu.
Klamoty wyłożyłem na trap, wysiadłem i sru!... Odezwało się moje lewe kolano. Ból był tak silny i paraliżujący, że z jego powodu, omal nie przegryzłem stalowej barierki, na której zawisłem - chociaż żem szczerbaty jest.
Przycumowałem wreszcie łajbę, zebrałem swoje "zabawki" i kuśtykając, to na prawe, to na lewe - obolałe kolano – i z oczywistych względów w dość szerokim rozkroku, dotarłem wreszcie do auta i po tak emocjonujących przygodach, wróciłem do domu. Po drodze jednak, jeszcze nie było mi do śmiechu

I jakiż z tego morał?

- To nie był mój dzień na ryby! Już ja go sobie zapamiętam...


Jotes







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2175