Rozmyta główka i sandacze
Data: 17-02-2003 o godz. 16:26:06
Temat: Bajania i gawędy


Nadszedł czas na kolejny debiut pogawędkowy - tym razem swoją opowieścią podzielił się z nami Jarbas. Gratulujemy - Redakcja.

Lipiec, upalny lipiec ubiegłego roku. Siedzę w biurze. Południe. Na biurku masa papierów. Siedzę i patrzę się gdzieś przed siebie. A myśli? Nie mogę się skoncentrować. Wczorajsza pogoda, upał, 28 stopni, lekki wiatr, niebo zachmurzone. Mało - sine! Tak jak przed burzą, tuż przed burzą. Dzisiaj jest tak samo. Jak tu pracować. No ale trzeba. Do soboty już tylko trzy dni. I wreszcie na ryby, nad Wisełkę.



Na ryby? Myśl, myśl... Patrzę przez okno, prawie bezwietrznie, niebo granatowe. Będzie padać czy nie?

Łapię za telefon. A co mi tam! Rozmowa z szefem, jakiś bajer i załatwione. Jestem wolny. Biegiem do domu. Oświadczam żonie, że jadę na ryby, przebieram się, chwytam klucze i biegnę do piwnicy. Zabieram spinning, plecak i gnam do garażu. Graty do bagażnika, dorzucam wodery i jadę, jadę na ryby. Sam sobie nie wierzę. Przed chwilą siedziałem w biurze a teraz - to już historia.

Do pokonania 40 km i Wisła. Rozmyślam jaka będzie. Jaki zastanę poziom wody, czy będą główki, czy dojadę nad samą rzekę, czy nie będzie komarów. O kurcze! Zapomniałem o komarach, żadnego środka na komary. Miałem kupić... No nic - jakoś przeżyję. I dalsze rozmyślania - czy główki będzie widać, czy będą miejscowi? Powoli - dziury!

Wreszcie widzę wał przeciwpowodziowy. Wjeżdżam - jest dobrze - droga twarda. Po ostatnich deszczach nie pozostało śladu. Twardo, trochę dziurawo, ale już niedaleko. Widzę rzekę! Poziom niski. Są główki. Całe szczęście, że Włocławek mnie dzisiaj oszczędził.

Gaszę samochód, wysiadam, przebieram się, zakładam wodery, montuję wędkę. Plecak na grzbiet i w drogę. Ostatni rzut oka na samochód, na niebo... Dochodzę do linii brzegowej drzew i krzaków. Przedzieram się przez gąszcz i staję nad rzeką. Ale trafiłem. U moich stóp nasada starej, rozmytej główki. Rzadko bywało, by poziom wody ją odsłaniał i można było na nią wejść. Hmm, wejść... Dobre, ale jak to zrobić? Na główce siedzi starszy, siwy pan. Siedzi i co? Nie widzę wędki. Łowi? Patrzy? Podziwia widoki? Filozof? Co to za jeden?

- Dzień dobry - zagajam.
- Może dobry – odpowiada. Teraz dopiero zauważam pod jego nogami leżący spinning, a pod wędkarskim krzesełkiem torbę. Oooo... dziadek ma niczego sobie emeryturkę, sądząc po kijku.
- Biorą? – kontynuuję zwiad.
- Nie, dopiero przyjechałem – odpowiada. Przyjechał? Nie widziałem samochodu. A może nie zauważyłem.
- Ja też dopiero przyjechałem pomachać trochę. Może się coś uwiesi. Chyba nie będzie padać?
- Nie wiem...
– cedzi dziadek.
Co on tu robi? Patrzy? Patrzy przed siebie?
- Tu kiedyś była główka. Pewnej wiosny duża woda ją zabrała – wyciąga rękę przed siebie – wszystkie kamienie są tam, porozrzucane, trzeba poczekać. - wyciąga z kieszeni papierosa i przypala.
- Uciekam – żegnam się – szkoda czasu, połamania kija – wołam i powoli schodzę z główki na brzeg. Zaczynam się zastanawiać nad innym łowiskiem.

Gość - myślę sobie spoglądając przez ramię. Dziadek siedzi na krzesełku jak zaczarowany. Co on robi? Spoglądam na zegarek - 15:30. Ciekawość co do jegomościa przezwycięża chęć łowienia. Postanawiam chwilę popatrzeć. Wdrapuję się na skarpę, zdejmuję plecak, opieram spinning o krzaki. Siadam na trawie i obserwuję. Po jakimś czasie dziadek wstaje, siarczystym ruchem posyła przynęte w stronę wskazywanych wcześniej kamieni. Po 10, może 15 rzutach odkłada wędkę i znowu siada na krzesełku, paląc papierosa. Po jakimś czasie cała procedura się powtarza.

Ale przecież nie przyjechałem tu oglądać dziadka, tylko łowić ryby. Podnoszę się z trawy, zakładam plecak i idę połowić. Przechodzę już spory kawał, kiedy widzę główkę. Obławiam nasadę potem wchodzę na ostrogę, zdejmuję plecak i rzucam. Nareszcie ja i ryby. W ruch idą rippery, kopyta, twistery, główki ciężkie, lekkie, koguty, cykady, woblery. Prowadzę na skoczka, na wleczonego, wędka nisko, wysoko, szybko, wolno, płytko, głęboko. Brak już kombinacji, brak pomysłu, brak brania. Coraz bliżej wieczora.


fot. Esox

Zbieram manele i następna główka. Podobnie. Następna główka. Branie. I tylko branie. Następna i następna i następna. Nic... Zrobiło się już prawie ciemno - patrzę na zegarek. Jest godzina 21:30. Zasiedziałem się i bez efektu. Ledwie jedno branie. No, ale byłem na rybach. Dobrze, że chociaż nie padało. Zwijam się, pakuję plecak, wyciągam latarkę i maszeruję w stronę samochodu. Idąc zastanawiam się, jak poszło dziadkowi. Na wysokości mojego samochodu zauważam światło latarki. Powoli podchodzę...
- Niech pan nie świeci mi po oczach – słyszę znajomy głos dziadka - proszę iść ze mną, to coś panu pokażę.
I co ja mam zrobić? Ech ta wędkarska ciekawość.
- Dobrze, niech pan prowadzi
Idziemy chwilkę, może 15 metrów, za następną grupą drzew stoi samochód. Nie pamiętam jakiej marki, nie pamiętam jakiego koloru, nie pamiętam niczego. Pamiętam tylko, że dziadek w bagażniku mial sandacza.
10 kg! Ponad! – wykrzyknął – Miałem jeszcze jednego, mniejszego, ale po co mi tyle ryby. I tak tego będę jadł ze dwa tygodnie

Nie pamiętam za dobrze powrotu do domu. Nie pamiętam też, o której byłem. Pamiętam z tego wieczora tylko dziadka siedzącego niby bezczynnie na rozmytej wiślanej główce...

Jarbas







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=222