I Odrzańska Biesiada Pogawędek Wędkarskich - relacja
Data: 25-02-2003 o godz. 15:39:51
Temat: Pogawędkowe imprezy


Powoli nadchodzi wiosna, a więc czas naszej zwiększonej, wędkarskiej aktywności. W planach mamy sporo imprez - biesiad i zlotów. Niektórzy z Was pytali - jak wygląda pogawędkowa biesiada. Niech odpowiedzią na to pytanie będą relacje z ubiegłorocznych biesiad. Na początek biesiada odrzańska.

Redakcja



Czas: 7-9 czerwca 2002
Miejsce: Odra, okolice Sulechowa
Organizator i sprawozdawca: Adalin

Na to spotkanie czekałem z niecierpliwością, ale zarazem pełen obaw. Zastanawiałem się, czy Odra będzie się Biesiadnikom podobać, czy ryby i pogoda dopiszą. Po "gorących", czwartkowych telefonach i sms-ach wszystko wydaje się być ustalone do końca.

Czwartek, 06.06.2002

Z niepokojem patrzę w niebo, które chmurzy się i ciemnieje od zachodu. Moje wyjście z pracy witają ciężkie krople deszczu. Niedobrze, to nie deszczyk, to pompa. Zanim dojechałem do domu - przemokłem do suchej nitki. Potem szybki obiad, jeszcze szybsze zakupy i o 21.00 melduję się w Sulechowie na stacji PKP, na której mają wysiąść Marek_b i Esox. Pociąg przyjeżdża z lekkim opóźnieniem. Są!!! Z wagonu wysiadają oczekiwani Biesiadnicy. Wysiadają i wsiadają z powrotem. "Maaaarek" - drę się z całych sił. Konsternacja na peronie. Podbiegam do chłopaków, krótkie przywitanie. No tak, to poznany w pociągu konduktor stroił sobie żarty z moich gości mówiąc, że to nie Sulechów. Przyglądamy się sobie badawczo; Marka poznałem w Pobiedziskach, Esia widzę pierwszy raz. Duże chłopisko z uśmiechniętą buźką i wielkim plecakiem. W ogóle rozmiar bagaży trochę mnie przeraził. Himalajskie plecaki, skrzynki wędkarskie wielkości turystycznych lodówek i do tego wędki, namiot itd. Pakujemy się do auta, co przy tej ilości bagaży wcale nie jest takie łatwe. Wszystko na ścisk, byle upchnąć. W końcu ruszamy. Po drodze się zaczyna. Chłopaki po 4-godzinnym pobycie w "Warsie" mają straszną ochotę do żartów. Co chwilę słyszę sygnał policyjnych syren. Nic nie widząc we wstecznym lusterku, zjeżdżam na pobocze. Po chwili znowu. Wykręcam głowę jak żyrafa. Nic nie jedzie. Co jest? No tak, to Esiu bawi się kieszonkowym alarmem (kieszonkowy alarm Esia to jego własna, pogwizdująca gęba - przyp. Esox).

Powoli dojeżdżamy na miejsce. Na dworze mrok, deszcz uporczywie siąpi. Samochód telepie się po wybojach. Wysiadka panowie. Mokra łąka nie najlepiej wróży. Dalej na piechotę. Marek z Esoxem jak opętani biegną w stronę Odry. "Eeeee, Kanał Żerański jest szerszy" - słyszę... Grunt robi się twardszy. Polną drogą jedziemy wzdłuż Odry, wypatrując pomarańczowego samochodu, którym mieli przyjechać Boleń z Mirkosem - wrocławska część biesiadników. Mieli być i są. Na łysej główce płonie targane wiatrem ognisko. Wędki zarzucone chyba bardziej dla zasady. Dojeżdżamy, przywitanie i konsternacja. To nie to miejsce, za płytko, za piaszczyście. Jutro będziemy musieli przerzucić całe obozowisko - dziś jest już za późno. Poza tym deszcz konsekwentnie namawia nas do rozbicia swoich namiotów. Nie opiszę, jak to rozochoceni Esox z Markiem rozbijali namiot. Jak spod trzepoczącego tropiku dobiegały piski i ryki (Piski??? - no masz - tego nie pamiętam - przyp. Esox). Nie potrafię.

A wieczór, czy noc już właściwie, upojny był. Wiatr przewracał wędki, deszcz lał się strumieniami. Rozmowy, opowieści zaczynały przegrywać z siłami natury i zmęczenim podróżą. Powoli towarzystwo pokładło się spać. Zostaliśmy z Esiem sami, do bladego świtu. Esiu pogadał z ptaszkami, pogwizdał, potrelił, rozbudził ptasią kompanię na drugim brzegu, po czym złożyliśmy swe umęczone ciała w zacisznych wnętrzach namiotów.

Piątek, 07.06.2002

Z trudem otwieram oczy i gramolę się z namiotu. A to ci niespodzianka! Sigi z Wojtkiem już na miejscu. Gorące powitanie, jeszcze gorętsze opowieści. Przyjechali wczesnym świtem, ale słysząc dudniące chrapanie, nie mieli serca nas budzić. I wtedy Sigi zadaje pytanie: "Gdzie Jarek?". No tak, o 5:57 miałem odebrać go ze stacji PKP. Co prawda uprzedziłem Jarka, że mogę się nie obudzić i będzie musiał sam pokonać te dwa kilometry. Ale już dawno powinien być na miejscu. Wyruszamy na poszukiwania. Po przejściu kilkuset metrów zza krzaków wyłania się nam postać Jarka. Brnąc przez mokrą trawę, dźwiga cały majdan.


Jak rozbić na deszczu i wietrze namiot Jarka, który nie ma ani śledzi, ani szpilek? (fot. Sigi)

Po chwili sytuacja się wyjaśnia. Telefony nie działają - brak zasięgu, zero kontaktu. Na dodatek Jarek nie sprawdził dokładnie rozkładu jazdy i z uśmiechem na ustach przejechał stację w Pomorsku, gdzie pociąg, którym jechał, nie miał w zwyczaju się zatrzymywać. Jarek wylądował więc w Czerwieńsku - następnej stacji. Odczekał i wsiadł w pociąg powrotny. Nie muszę dodawać, że ten pociąg również nie miał w zwyczaju zatrzymywać się na biesiadnej stacji. Nasz bohater wylądował więc z powrotem w Sulechowie, gdzie zamówił taksówkę, którą dojechał prawie do samej Odry. Cóż za desperacja; dodam tylko, że Jarek przyjechał do nas z Gdyni.

Przed południem wszystkie namioty zostały już przewiezione. Ostatecznie rozstawiliśmy je na zewnętrznym łuku rzeki, na pięknej łące, zasłoniętej przed słabnącymi podmuchami wiatru. Pogoda także stawała się łaskawsza. Deszcz kropił od czasu do czasu, ale nie była to już ta czwartkowa pompa, która strugami deszczu wlewała się za kołnierz.


Boleniowi i Mirkosowi zła pogoda nie przeszkadza. (fot. Sigi)

Biesiadnicy się rozeszli, część ze spinningami, część z gruntówkami. Razem z Sigim jedziemy do wsi uzupełnić zapasy. Po drodze spotykamy potężne stado krów i zapoznajemy się z tubylczym przedstawicielem społeczeństwa, które tę trzódkę wypasał. Piwo przełamuje pierwsze lody i na twarzy "Staśka" rysuje się niekłamany entuzjazm. "Tylko puszek nie wywalajcie, ja je zabiorę" - instruuje nas na pożegnanie. Miał co zabierać... Po zakupach - powrót. Jak ten czas leci, już po południu. Widząc zdegustowaną wędkarskimi wynikami minę Esia, próbuję tchnąć wiarę w jego serce.


Patrz Esiu - tak się łowi leszcze. Że co, że nie biorą? A czy to o rybę chodzi? (fot. Sigi)

Przygotowuję zanętę, mieszam, zwilżam i dodaję. Czas na wędki. Przenosimy się na sąsiednią główkę. Pewny siebie tłumaczę, gdzie i jak. A w duchu modlę się, żeby Esox złowił choć parę leszczy. Bo to co widzę na niebie i na wodzie wcale nie napawa optymizmem. No cóż, przyznaję. Niebiosa skarciły moją pychę, jak Korea Polaków na mundialu. Wybacz Esiu, następnym razem będzie lepiej. Musi być. Spinningowy odłam łowi szczupaczki. Są, ale jakieś takie mizerne...


Melduję, że u Adalina jeszcze nie widać tych leszczy! (fot. Sigi)

Pod wieczór telefon od Taurusa. Jedzie, ale zabłądził. Wylądował w Cigacicach. Zaczynam się zastanawiać, czy to dobra lokalizacja na biesiadę. Razem z Sigim wyjeżdżamy na główną drogę i czekamy na następnego gościa. Jest. Przywitanie i jedziemy z powrotem do bazy. Na miejscu oczywiście stały program: część wędkarska i część biesiadna, które w zasadzie się pokrywają, gdyż biesiadujemy przy wędkach. I tak do wieczora, i do nocy, i do rana... Aha, Jarek pobija rekord, śpi bite 15 godzin.

Sobota, 08.06.2002

Pogoda łaskawsza, nawet słońce momentami przebija przez zachmurzone niebo. Rybki też jakby ożyły. W wiaderku pływa węgorz złowiony przez Wojtka (wspólnie z Esiem, który owej nocy jako jedyny nie przespał, usłyszał branie i dokończył dzieła - przyp. Esox). Krąpie zaczynają skubać przynętę. No i humory jakby lepsze. Cóż pisać. Jarek uporczywie ściga szczupaczki, zmieniając okresowo swe zainteresowania połowem lina w starorzeczu. Taurus uważnie wpatruje się w szczytówkę swego pickerka. Esox leży na karpiowym łóżku. Boleń z Mirkosem ganiają za drapieżnikiem, wracając jednak ostatecznie do gruntówek.


Został kawałek tego chleba z leszczowej zanęty? (fot. Sigi)

Ogólnie - błogo i leniwie. Nikt się spieszy, nikt nic nie musi, jest dobrze. Tylko Sigi z Markiem nerwowo krążą po łące. Na moje sugestie, że krówki też robią w trawę, nie zwracają uwagi. Trzeba jechać w cywilizowane strony. Jest jeszcze wcześnie. Wsiadamy w samochód Sigiego i jedziemy do wioski jednej, drugiej, trzeciej. Wiejskie knajpki pozamykane. Wracamy do bazy, o 16.00 otwierają bar "U Murasia" w Pomorsku. Byle do 16.00, wierzę, ze dadzą radę.

Smutna wieść, Taurus musi wracać. Rozumiemy: rodzina, praca. A może to przez krowy, które weszły w zanęcone przez Taurusa łowisko i nie zważając na powagę oraz autorytet łowcy, chłeptały chciwie wodę pachnącą wanilią i kokosem? Któż to wie. Za to zjawiają się Spinner ze Sławkiem. No, tego się nie spodziewałem. Wpadli na chwilkę, ale ostatecznie zostali na noc. Super. Przy stoliku znowu mała biesiadka, która to już dzisiaj?


Wyposażenie biesiadnika. (fot. Sigi)

Z Markiem i Sigim jedziemy do Pomorska. Jedziemy na piwo z nalewaka oraz potrzebę małą i dużą. W środku bilard i dart. O Matko!!! Widzę miny chłopaków, prędko stąd nie wyjdziemy. "Bula!!!" - Sigi któryś raz trafia w pięćdziesiątkę. Przy tablicy z dartem stoi nawet wlaścicielka lokalu, która z nami gra - która to już partia? Jest późno. Marek na szczęście przejął obowiązki kierowcy. Pił tylko colę. My z Sigim, hmmm... Powrót i drzemka, choć na chwilę. Przed nami ostatnia nocka...


To na zdjęciu nam się nie przydało. (fot. Sigi)

Niedziela, 09.06.2002

To już pora wyjazdu. Wszyscy chodzą jakoś tak niemrawo. Niby trzeba pakować manele, ale nikomu się nie chce. Niby było zimno i ryba nie dopisała, a jednak żal wyjeżdżać. Esox smaży złowionego przez Bolenia szczupaka. Trzeba posmakować odrzańskiej ryby.

Jeszcze rozchodniaczek, jeszcze parę słów. Sigi, Wojtek, Jarek, Esox, Marek i ja wracamy ostatni. Lądujemy w Sulechowie, żegnamy Zabrze. Gorąca pizza poprawia wszystkim humory, a kilka partii w piłkarzyki dodaje wigoru. A potem odwożę ostatnich biesiadników na dworzec.

Wróciłem do domu, wziąłem gorącą kąpiel, wypiłem mocną kawę i już zatęskniłem. Za rzeką, lasem i płonącym ogniskiem. To przynajmniej moje odczucia. Bo trzeba czasem się zaszyć w odludnym miejscu, w dobrym towarzystwie i zapomnieć o codzienności. I nie same ryby, ani kilogramy mięsa są najważniejsze, a pobyt z kimś, kto czuje i myśli tak jak ty, kto tak samo lubi słuchać rzeki i patrzeć w niebo. Dlatego dziękuję wszystkim, którzy przyjechali nad Odrę, którzy często przebyli wiele setek kilometrów po to, żeby posiedzieć razem przy ognisku i zjeść chleb z mielonką. I cały czas się utwierdzam w przekonaniu, że wspólna pasja łączy ludzi bardziej, niż cokolwiek innego. Dziękuję Wam.

Adalin







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=249