Wrześniowe karpie
Data: 31-03-2003 o godz. 17:35:51
Temat: Karpiomania



Na karpiowe wyprawy jeżdżę wspólnie z moim nieodzownym kompanem Bulim. Co roku szukamy nowych miejsc, gdzie można złowić medalowe okazy i co roku miewaliśmy większe lub mniejsze sukcesy. Wszystkie miały miejsce na Zalewie Mietkowskim a bodajże najbardziej udanym sezonem był rok 1995, którego nigdy nie zapomnę.

Jak co roku miejsce wybraliśmy na długo przed rozpoczęciem nęcenia i połowów. Na Mietkowie trwa eksploatacja żwiru spod lustra wody. W jej efekcie każdego roku musimy szukać nowych miejsc, gdyż poprzednie, po przejściu koparki, stawały się dziewięciometrowej głębokości rynnami z mulistym dnem. Ponieważ, póki co, nie dysponujemy żadną echosondą, pozostaje metoda tradycyjna – sznurek z ciężarkiem na końcu oraz zapamiętane szczegóły terenowe z czasów, gdy na potrzeby prowadzonej eksploatacji spuszczono na tyle dużo wody, że można było obejść pieszo, zazwyczaj zalane wodą obszerne połacie wypłyceń.

Już w lipcu zaczęliśmy badać wybrane obszary zalewu pod kątem karpiowej zasiadki. Po wybraniu lokalizacji oraz żmudnym sondowaniu dna przyszła kolej na obserwację okolicy, która przyniosłaby potwierdzenie dla naszych przypuszczeń, że w tym miejscu muszą pojawiać się karpie. Kiedy wreszcie dostrzegliśmy upragnionego grubaska raz, drugi i trzeci, podekscytowani świadomością, że oto znów mamy szansę poczuć na kiju upragniony ciężar, rozpoczęliśmy planowanie wyprawy.

Ponieważ zależało nam aby w dniu, w którym będziemy mogli przyjechać na połów, przybyła również możliwie licznie ekipa CYPRINUS CARPIO LINNE, około 3 tygodnie wcześniej rozpoczęliśmy nęcenie. Na początek ostrożnie, aby jeszcze się upewnić, że zaobserwowane okazy nie były tam przelotem. Po każdym nęceniu siadaliśmy na brzegu zachowując absolutną ciszę, wpatrując się w toń. Już po drugim karmieniu, ok. 20 min. po zejściu z wody, Karpie uraczyły nas fantastycznym spektaklem.

Te najbardziej leniwe spławiały się wynurzając nieznacznie grzbiet ponad lustro wody. Bardziej śmiałe wynurzały się w całości, kładły na bok i majestatycznie tonęły (jak Titanic po spotkaniu z górą lodową), wynurzały się pojedynczo i parami. Najbardziej rozbrykane wyskakiwały w całości wysoko ponad wodę i przewracając się w powietrzu na bok z hukiem wpadały do niej, czyniąc spory rozbryzg, a przede wszystkim podnosząc nam ciśnienie do niebezpiecznie wysokich wartości.

Najbardziej widowiskowe były oczywiście sztuki, które można było lub wręcz należało podejrzewać o wagę medalową. Po ujrzeniu takich okazów trzęsącymi się dłońmi chwytaliśmy wiosła i wracając do brzegu myślami już byliśmy na wyprawie, już ściskaliśmy się z jednym i drugim prosiaczkiem, ech...

Lecz nie ma tak lekko, najpierw ciężka praca. Po powrocie z pracy Buli gotował zanętę, później ładowaliśmy sprzęt, łódkę z braku przyczepki na dach i w drogę. Nad wodą byliśmy ok. 20.00. Rozładunek i dopłynięcie na miejsce pochłaniały kolejne 30 min. Po nęceniu chwila dla nacieszenia oczu i powrót. Spakowani wracaliśmy do domu ok. 22.00; nim się rozładowaliśmy robiła się godzina 23.00 i później - a rano do pracy.

Cykl ten powtarzał się 3 razy w tygodniu przez 3 tygodnie. Nic dziwnego, że pod koniec z jednej strony mieliśmy naprawdę dość, z drugiej - nigdy nie zapomnę widoku wyskakujących 8. kg i większych karpi. Oczywiście, zawsze pojawia się problem, jak w domu wytłumaczyć bliskim, że to nie obłęd i że tak trzeba, jeśli marzy się o regularnym połowie medalowych okazów. Kiepska sprawa, bo niezależnie od tego co powiesz, bliscy pukają się w głowę. Czyżby wędkarza mógł zrozumieć tylko drugi wędkarz?

Wreszcie nadszedł upragniony moment. Ostatnie dni przed godziną „zero” okupione zostały dużym napięciem. Przede wszystkim zadawaliśmy sobie pytanie, czy pogoda będzie odpowiednia, czy się nie załamie, czy ciśnienie jest stabilne. Optymalne warunki to stałe ciśnienie tudzież jego lekki wzrost. Delikatny wiatr wzbudzający mała falkę, niebo pokryte luźnymi obłokami.


fot. Buli

Na szczęście pogoda był wymarzona, prowiant załadowany, jeszcze tylko mały stresik, czy miejsce nie będzie przez kogoś akurat zajęte. Szczęśliwie nie było, wokół żywej duszy, szum fal, mewy i my naładowani adrenaliną.

O godzinie 16.00 byliśmy gotowi. Miejsce lekko przynęcone dla wzmożenia apetytu, namiot rozstawiony, wędki zarzucone. Łowiliśmy z gruntu na sprawdzone w bojach zestawy. Używałem węglowego teleskopu Cormorana Eurocore 3,6m, ciężar wyrzutu 25-70g, z kołowrotkiem tejże firmy, model Reel Nr 1 oraz polskiego teleskopu z włókna szklanego, tej samej długości, z tym samym kołowrotkiem, ale o większej szpuli.

Mój partner miał dwa teleskopy Cormorana tego samego typu i kołowrotki Shimano. Sprzęt ten służył nam już od kilku lat, sprawdził się więc w bojach. Stosowaliśmy żyłkę o śr. 30 mm w ilościach, jakie mieściły się na szpuli, więc było to zależnie od kołowrotka: 150 do 220 m.

Kije ustawialiśmy wysoko na podpórkach, z jednej strony tak, aby były w zasięgu ręki, gdy siedzi się na fotelu, z drugiej strony tak, by ping-pong miał do przebycia min. 50 cm. Przy długim nęceniu karpie biorą tak zdecydowanie, że naprawę trzeba zostawić sobie możliwie długi czas na reakcję.

W bojowych nastrojach zasiedliśmy w fotelach oczekując na brania. Ok. godziny 17.00 szczęście uśmiechnęło się do Buliego. Branie było zdecydowane, zacięcie również. Od razu było widać, że to coś większego.


fot. PMD

Po około 15-stu minutach karp pokazał się w pobliżu brzegu. Był dość duży, więc Buli dał mu jeszcze dwukrotnie odjechać. Hamulec pracował płynnie - opór ustawiony z zapasem w stosunku do wytrzymałości żyłki.


fot. PMD

Wreszcie osłabł na tyle, że dał się spokojnie podebrać. Błyskawicznie dokonaliśmy pomiarów: 7,6kg i 74cm długości Do medalu trochę brakło, ale okaz jest piękny. Walka z karpiem trwała około 25 min.


fot. PMD

Byliśmy naprawdę szczęśliwi. Miejsce się sprawdziło, karpie były i co najważniejsze brały. Z niecierpliwością czekałem na swoją kolej. Dokładnie w godzinę po pierwszym kolejne branie, tym razem na moją wędkę. Zacięcie i już wiedziałem, że go mam! Sądząc po oporze nie był zbyt wielki, ale z pewnością znacznie większy od tego ze świątecznego stołu.


fot. Buli

Dość szybko podholowałem go pod brzeg. Mimo tego wciąż nie chciał się pokazać. Dopiero 3 m od brzegu mogliśmy go ujrzeć. No cóż, nie był wielki, za to walczył bardzo dzielnie.


fot. Buli

Wreszcie znalazł się na brzegu. Ważył co prawda tylko 4,5 kg (zdj.5), za to dał mi wiele satysfakcji i oczywiście stanowił zapowiedź tego, co jeszcze nas czekało.


fot. Buli

Około godziny 18.00 znów branie - skoczył wskaźnik na skrajnej wędki Buliego. Branie było tak szybkie, że Buli nim zdążył chwycić kij, szczytówka już spadła z podpórki do wody. Mimo to karp był na kiju, musiał się sam zaciąć. Lecz tym razem ryba nie była duża. Po chwilowym podnieceniu spowodowanym gwałtownością brania dostrzegliśmy, że nie ma ona siły wyciągnąć większej ilości żyłki; ustawiony opór hamulca był dla niej zbyt duży. Po ok. 10 minutach niespełna czterokilogramowy Cyprinusek wylądował w podbieraku. Natychmiast otrzymał od Buliego reprymendę ustną za podszywanie się pod starsze rodzeństwo.

Było dobrze, zapowiadało się na jeszcze lepiej. Gdy jeden z nas szedł po coś do jedzenia lub picia, drugi pilnował wędek. Kanapki przygotowywałem nie odrywając wzroku od wskaźników, więc ich przygotowanie się przeciągało. Piłem nie odwracając wzroku od wędek, więc się pooblewałem. Około 21.00 zrobiło się trochę chłodniej, co zmusiło mnie do założenia czegoś cieplejszego pod dresy. Kiedy z powrotem zakładałem spodnie, mój wskaźnik ruszył równym wyważonym tempem. Jednym skokiem dopadłem wędki - z dresem zwisającym z prawej nogi zaciąłem i od razu poczułem, że to naprawdę duża sztuka. Hamulec ze świstem oddawał żyłkę, ryba pruła jakby w ogóle nie stanowił dla niej problemu.

Natychmiast dokręciłem go do maksymalnej bezpiecznej pozycji, ale to wiele nie pomogło. Krzyknąłem do Buliego, żeby dawał łódź. Zanim jednak Buli zdążył ją podepchnąć, wysunęły się ostatnie zwoje żyłki i było po wszystkim. Opór ustawiony na hamulcu był naprawdę duży, lecz mimo wszystko ok. 120 m żyłki (mniej więcej tyle pozostało na szpuli po zarzuceniu) zostało wyciągnięte w ciągu 2 minut.

Nie wiem, ile to w sumie trwało, ale na tyle krótko, że wykorzystanie stojącej na brzegu łodzi okazało się niemożliwe. Być może dlatego, że byłem zupełnie zaskoczony siłą ryby - nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim potworem.

Roztrzęsiony z przejęcia poszedłem ubrać się do końca. Oczywiście, musiałem zmienić skarpety, bo w tych, które miałem, wszedłem do wody. Pozostało mi założyć nową żyłkę i liczyć na to, że będę miał drugą okazję. Tym razem przezornie ustawiliśmy łódź pod ręką w pełnej gotowości.

Tej nocy siedziałem na fotelu wyrzucając sobie gapiostwo i utratę, być może, ryby życia. Szczęście jednak uśmiechnęło się do mnie jeszcze dwukrotnie. Buli był poirytowany, gdyż jego kije przez całą noc nie drgnęły, choć w praktyce siedzieliśmy obok siebie i wewnętrzne wędki rzucaliśmy równolegle do siebie. Tymczasem w nocy karpie brały po mojej skrajnej stronie (w ciągu dnia po jego skrajnej oraz w środku), w efekcie czego złowiłem trzy okazy: 6,5 kg, 6,5 kg oraz 7,4 kg, co zasadniczo poprawiło mi nastrój. Wciąż brakowało gramów do medalu, ale tyle brań całkiem okazałych sztuk w ciągu zaledwie 12 godzin rekompensowało z nawiązką braki w wadze.

Z nastaniem dnia szale się odwróciły i szczęście znów uśmiechnęło się do mojego partnera, i to z nawiązką. Słońce stało nieprzyzwoicie wysoko na niebie, gdy ruszył wskaźnik Buliego. Tym razem sztuka była ewidentnie większa. Ponieważ mieliśmy te same modele wędek, od razu spostrzegłem, że to coś większego, niż dotychczas wyciągnięte przez nas okazy. Mimo to ryba nie odchodziła z takim impetem jak wyciągnięte w nocy „okazy”. Po zacięciu odeszła jakieś 50 m i dała się zawrócić.


fot. PMD

Kiedy udało się ją podholować spory kawałek, znów odchodziła, lecz już na mniejszą odległość. Za każdym razem Buli podciągał ją coraz bliżej, a ona odchodziła coraz mniej zdecydowanie. Wreszcie jakieś 15 m od brzegu pokazał się nam spory karp. Jego podciągnięcie i podebranie było już kwestią minut. Był już zmęczony i dała prowadzić się jak baranek.


fot. PMD

Myślę, że na jego kondycję wpłynęła (widoczna na zdjęciu) tusza.


fot. PMD

Waga - równe 10 kg i 84 cm długości. Widać, że się utuczył na naszej zanęcie. Tak więc musiałem złożyć pokłon mojemu przyjacielowi - wreszcie medalowy karp i fantastycznie wynagrodzone, całonocne oczekiwanie. Pomyślałem sobie, ile w takim razie mógł ważyć ten, którego mi się nawet nie udało zatrzymać? Pokiwałem głową i stwierdziłem, że jest tylko jeden sposób, aby się tego dowiedzieć.


fot. PMD

Dwa tygodnie później ponownie zaczailiśmy się na karpie, złowiliśmy kolejne wspaniałe sztuki, jednak już nie medalowe. To był fantastyczny sezon, jak dotąd najlepszy (zarówno ilościowo jak i jakościowo). Wcześniej jak i później łowiliśmy karpie zbliżonej wielkości. Późniejsze sezony przyniosły więcej medalowych okazów, lecz już nigdy takiej ilości brań w ciągu jednej zasiadki. Myślę, że główną przyczyną jest nadmieniona eksploatacja górnicza.

Miejsce, które tak świetnie sprawdziło się w 1995 roku, dziś jest dziewięciometrową głębiną. Próżno szukać tam karpi. 48. godzinna zasiadka, mimo gruntownego przygotowania, skończyła się dwoma maluchami po 2 kg i trzema leszczami po ok. 1,5 kg każdy. Trudno, pozostaje nam wciąż szukać nowego karpiowego eldorado.

PMD

Redagował Monk







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=289