Redakcja się przedstawia - Jacek_dsw - życiorys wędkarza
Data: 12-05-2003 o godz. 15:46:35
Temat: Nasza publicystyka



W wędkarski świat wprowadzał mnie ojciec, również zapalony wędkarz. Jeździłem z nim już jako smarkacz, nie pamiętam, ile mogłem mieć lat, ale wiem, że nie mogłem utrzymać w dłoniach szklaka z Reksem. No cóż, nie mogę powiedzieć, że byłem najlepszym kibicem na łowisku, bo jak ryby nie brały, to często, jak każdy smyk rozrabiałem, za co w „nagrodę” dostawałem porządnego klapsa.

Pamięć o obitym tyłku nie przekreślała kolejnych wyjazdów nad wodę, poza tym sam sobie byłem winien. Czasem się dziwię ojcu, jak mógł ze mną wytrzymać tyle godzin, ciągle zarzucany pytaniami przez ciekawskiego brzdąca, całego ubabranego w zanęcie, na które wciąż chętnie odpowiadał.

- Tata, a co to za ptaszek tak wysoko lata?
- To rybitwa.
- Tata, a ten Pan jaką rybę złowił? I dlaczego nam nic nie bierze?
- Weźmie i nam, złapiemy większą.

Z racji tego, że ojciec nie jest najlepszym wędkarzem, nie zawsze udawało mu się dotrzymywać słowa ze złowieniem ryby takiej jak Pan kilkanaście metrów dalej. Ile razy, nikt z nas chyba tego nie policzy, miał ojciec problemy z dobudzeniem swojego małego kibica.

Jacek, wstawaj, jedziemy zaraz.
- Tak już wstaję...
- Jeszcze nie wstałeś?! Już pół godziny leżysz.
- Jeszcze 5 minut, błagam...
- Wstawaj, bo nam tramwaj ucieknie!
- No dobra, już wstaję...

Ile włosów ojcu posiwiało podczas budzenia? Trudno zliczyć.

W końcu doczekałem się swojej pierwszej wędki – Germiny o długości 3 m, wykonanej z kompozytu. Tak więc nadeszła pora pierwszych rzutów i samodzielnego łowienia. I tu się zaczęło. A to zestaw wylądował w trzcinach, a to spławik zaraz złamałem, haczyk wbity w rękę, a ile razy podczas rzutu haczyk wbijał się w spodnie, w okolicy pośladków, to tylko one wiedzą. Gdy łowiłem blisko ojca, zawsze on zarzucał wędkę z prostego powodu - nigdy nie było wiadomo, gdzie zestaw wyląduje, gdy rzucałem ja; często bywało, że w zestawach ojca.

- Tata, rzuć mi pod trzciny - proszę.
- Tu też ryby pływają - odpowiada ojciec rzucając zestaw na otwartą wodę.
Siedziałem w stu procentach skoncentrowany na antence dryfującego spławika, w oczekiwaniu brania, choć i tak, jak się okazywało, branie następowało w okolicy trzcinowiska.

- Tata, rzuć mi pod trzciny - proszę ponownie.
- Tu też ryby pływają - ponownie odpowiada ojciec i znów zarzuca mój zestaw na otwartą wodę.
I znowu czekałem, aż spławik podpłynie pod trzcinowisko. A że przeważnie jeździliśmy w bezwietrzne dni, to czas dotarcia spławika w określone miejsce był dość długi.

W wieku 17 lat stałem się szczęśliwym posiadaczem karty wędkarskiej, oczywiście, po wcześniejszym zdaniu egzaminu. Miałem również do dyspozycji swój skąpy zestaw wędek oraz wszystkie potrzebne akcesoria, aby móc łowić metodą gruntową. Samotnie, czy też wspólnie ze znajomymi, często pokazywałem się nad akwenami w mojej okolicy. Najczęściej były to wypady nocne i do tej pory najchętniej wybieram się na tzw. „nockę”.

Ponieważ łowiłem tylko z gruntu na tzw. bombkę, to jedynym moim połowem był „białoryb”. Obok hodowlanych karpi pojawiały się również leszcze, płocie, wzdręgi, no i najpiękniejsze, zielone świnki - liny, które do tej pory wywołują uśmiech na twarzy oraz błysk w oku. Ze swoich wypraw najczęściej jednak wracałem o kiju, gdyż zazwyczaj nic nie brało, albo brała drobnica.

Do dziś w pamięci utkwiła mi jedna nocka, na którą się wybrałem w dość licznym gronie. Udaliśmy się na jeziorko „Sosina”, do którego kilka dni wcześniej wpuszczono niczego sobie karpia. Jedynie, co nas niepokoiło, to złowienie przed czasem kompletu i konieczność wcześniejszego powrotu. Niestety, po naszym przyjeździe okazało się, że aktywność ryb jest równa zeru i całą noc kompletnie się nic nie działo. Za to nad samym ranem pogoda się „delikatnie” zmieniła. Zaczęło dmuchać, temperatura dość poważnie spadła. Ci, co mogli, pouciekali do aut; ja wraz z dwoma kolegami pozostaliśmy przy wędkach w nadziei, że coś zmieni. Jak to zwykle bywa, nic się nie zmieniło oprócz koloru naszych nosów. Do tej pory nigdy tak nie zmarzłem. Ten niezapomniany wyjazd pozostawił dość nieprzyjemne wspomnienie o rybnym jeziorku, na którym od tamtej pory się nie pokazuję.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych pojawiłem się w internecie, gdzie zamieściłem swoją witrynę o nazwie „Domowa Strona Wędkarska”. Z pierwszych liter nazwy strony wzięła się końcówka mojego nicka a nie, jak co niektórym się wydaje, że jestem Jackiem Do Spraw Wędkarskich. Za pośrednictwem swojej witryny poznałem kilkunastu fantastycznych wędkarzy, między innymi Old_rysia i Karpiarza – późniejszych Pogawędkowiczów. To właśnie dzięki Oldikowi trafiłem na czat Pogawędek Wędkarskich. Za pośrednictwem czata oraz wortalu poznałem mnóstwo wspaniałych wędkarzy, kolegów, przyjaciół, których wszystkich nie sposób wymienić.

Podczas niezapomnianych wspólnych spotkań (zloty, biesiady) zapoznałem się bliżej z spinningiem, a tą metodą raczej nigdy wcześniej nie łowiłem. I choć większość moich wypadów opiera się na „czesaniu wody”, to coraz chętniej wybieram się ze spinem nad wodę w nadziei, że coś uderzy.

Jak łatwo zauważyć, nie jestem najlepszym poławiaczem ryb, ale nie to jest najważniejsze w moim wędkarstwie. Nie ma chyba nic przyjemniejszego niż relaks na brzegiem wody i wsłuchiwanie się w otaczające dźwięki. Oczywiście nie mam nic przeciwko temu, gdy co jakiś czas bombka popędzi ku wędzisku i głośno uderzy w blank.

Jacek_dsw







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=335