Żyłki, haczyki, plecionki i woblery oraz jak to wszystko rozróżnić
Data: 19-05-2003 o godz. 23:51:03
Temat: Wieści znad wody


Jak już Wam pisałam, mam zostać Łowcą Okazów. Łatwo powiedzieć, gorzej osiągnąć taki tytuł, no ale od czegoś przecież trzeba zacząć. Zachęcona przez Oldiego na zlocie w Łagowie, postanowiłam zacząć się uczyć. Teorię zaczęłam poznawać obserwując zawartość pudła na przynęty Esoxa, no ale od teorii do praktyki daleko – postanowiliśmy więc wybrać się na weekend na łowy. Tym sposobem wylądowaliśmy w Serwach.



Przyjechaliśmy w środę wieczorem, o rybach więc nie było mowy. Czwartek też wypadł z mojego wędkarskiego grafiku, gdyż Esox przeczesywał jezioro w towarzystwie Legolasa – wiele się działo, śmiechu miałam z nich co niemiara, oczywiście ryb nie przywieźli, no ale o tym mogą Wam sami opowiedzieć. Moja znajomość z wędką zaczęła się dopiero w piątek.

Piątek, pierwszy dzień mojej kariery wędkarskiej

Wstajemy dopiero o 9, więc na poranne łowy jest już za późno. Jemy spokojnie śniadanko i załatwiamy łódkę. Pierwsze lekcje wędkarstwa – uczymy się spinningu. Pierwsze rzuty, pierwsze fukania: "Nie tak!". Chwila obserwacji; oswajam się z wędką, powoli poprawiam rzuty – w dalszym ciągu nie ma brania na żadnej wędce. Zmieniamy miejsce. Esox namierza spad, zaczynamy szukać ryb. Rzut i nastrój Esoxa pryska na dobre – wyciąga nieoznakowaną siatkę. Znowu zmieniamy miejsce, lawirując między wysepkami. Po kolejnym rzucie ja czuję opór na kiju – jest zaczep – nie ryba, nie rośliny – zwój żyłki z ciężarkami. Samopoczucie Esia osiąga poziom wiecznej zmarzliny, ja ciągle jeszcze próbuję się nie poddawać. Pogoda też nam nie pomaga – wieje silny wiatr, łódka tańczy na zbyt lekkiej kotwicy, a nad głowami mamy ołowiane chmury. Brania ciągle nie ma, ani śladu okoni czy płotek; Esox jest załamany, ale ja mam powody do radości – wędka w dłoni nie przyprawia mnie już o atak paniki, odróżniam woblery od gum i błystek, zarzucanie przynęty też idzie mi coraz lepiej – jest szansa, że będzie ze mnie wędkarz. Tego dnia już nie łowimy. Wszystko jest nie takie, jakie być powinno – pogoda do kitu, ryb nie widać, w dodatku nie omija nas szaleńcza jazda po zostawione na brzegu jeziora pudło z przynętami – postanawiamy więc nie walczyć z przyrodą i kontynuować lekcje nazajutrz.

Sobota, dzień drugi – czy już jestem mistrzem?

Kolejny dzień, w który nie udaje nam się wstać o 5 rano na rybki. Skoro przespaliśmy świt, postanawiamy wybrać się na łowy dopiero w południe – tak też i robimy.


Tym razem pogoda jakby lepsza.

Dziś następuje kolejna lekcja – tym razem czeka mnie walka ze spławikiem! Zaopatrzeni we wszystkie potrzebne ruszające się paskudztwa zajmujemy dogodne miejsce na pomoście. Uzbrojenie wędek, ustawienie gruntu i... już spławik kołysze się na małej falce. Jestem podekscytowana tym wszystkim – w piątek nie dałam się zniechęcić pogodzie, więc dlaczego słoneczko miałoby mnie zrazić?


No to lu. Łowię...

Nagle spławik drga i idzie pod wodę. Patrzę na Esoxa – "No zacinaj, na co czekasz?!" Szarpię wędkę w górę i zaczynam ściągać żyłkę czując jednak, że poza kukurydzą na haczyku nic nie ma. Patrzę na Esia pochmurnie – nie wytłumaczył mi jeszcze co i jak, więc niech nie ma do mnie pretensji.


Auuu, wolę spinning, tam się tak nie plącze.

Po chwili wyjaśnień wiem już, kiedy należy zacinać. Kolejny rzut, chwila oczekiwania... jest! Moja własna, pierwsza w życiu własnoręcznie złowiona ryba! Niewielki ten szkrab – płoteczka długości 10-15 cm, ale pierwsza z łańcuszka drobnicy. W ciągu dwóch godzin łowimy około 20-25 drobiazgów, po czym, gdy zaczyna się ściemniać, Esox idzie na sąsiedni pomost powalczyć chwilę ze spinningiem. Nie mija 20 minut, gdy słyszę wołanie. Patrzę – wędka pięknie wygięta, a przy pomoście woda się kotłuje. Łapię miarkę i aparat i biegnę obejrzeć trofeum – piękny szczupaczek, który na swoje nieszczęście właśnie przekroczył wymiar ochronny. Pstrykam obu "szczupaczkom" parę zdjęć i zadowoleni z łowów wracamy do domu.


Esoxisko i esoxik.

Wiem, moi kochani Łowcy Okazów, że te parę płotek i uklejek to dla Was zabawa, ale dla mnie to był prawdziwy sukces, w którego osiągnięcie, prawdę mówiąc, sama nie wierzyłam. Muszę przyznać, że zaczynam Was coraz lepiej rozumieć – z perspektywy obserwatora wędkarstwo jest tragicznie nudne, ale kiedy czuje się pracę woblera na wędce, adrenalina uderza... Co Wam będę pisać, lepiej znacie to uczucie. Ja w każdym razie czuję się zarażona tym sportem.


Pierwszy wspólny połów.

Oldi, dziękuję za pierwszą lekcję mieszania zanęty w Łagowie, a Tobie, Kochanie, za wszystkie pozostałe lekcje i za cierpliwe tolerowanie tak krnąbrnej uczennicy.

Namarie







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=347