Torque z muchówką, czyli dzień leszcza - odsłona pierwsza
Data: 22-05-2003 o godz. 07:00:00
Temat: Nasza publicystyka



Po urlopie „lato 2002” pozostało już tylko wspomnienie, a początki spiningu na Wiśle nie dawały widocznych efektów. Pewnego popołudnia zadzwonił do mnie kuzyn z Krakowa. „Co tam, Gazdo, u Ciebie...” - usłyszałem z drugiej strony linii. Pożaliłem się troszkę i spytałem, co tam na wodach górskich słychać.

Okazało się, że końcówka sezonu lipieniowiego na Dunajcu zapowiada się bardzo ciekawie, a dodatkowym smaczkiem są pojawiające się głowacice. Aż miło było słuchać. Relację Darek zakończył zaproszeniem na wspólne łowienie. Nie umówiliśmy terminu, ale długo nie wytrzymałem. Zadzwoniłem dwa dni później – jadę.

W piątek Kraków przywitał mnie deszczową pogodą. Pospacerowałem trochę po rynku, nacieszyłem się widokiem pięknego miasta i w końcu dojechałem do domu kuzyna. Wieczór i sporą część nocy spędziliśmy na rozmowach (wiadomo o rybach), przeglądzie sprzętu i kręceniu much ( to tylko Darek, bo ja pojęcia nie mam o tym żadnego).

Plan był taki: sobota - zawody na Skawie, a po zawodach Dunajec i poszukiwanie głowatki, niedziela – przerwa, poniedziałek - lipienie na Dunajcu i druga próba podejścia głowacicy. Nie mogłem zasnąć. W nocy śnił mi się jakiś potwór z hakiem w pysku, kojarzący się z metalami kolorowymi.

Wstajemy wcześnie rano. Kawka i pakujemy się do samochodu. W aucie Darek mówi, że wpisze mnie na zawody. „W żadnym wypadku” - odpowiadam i na pewno nie dam się namówić. Nigdy nie miałem muchówki w ręce i na żadne zawody się nie piszę. Pytam, co to za zawody. „Takie tam w kole” – słyszę odpowiedź. Po dojechaniu na miejsce zbiórki mam jednak miękkie nogi - z pierwszej dziesiątki czołówki kraju brakuje może 3 nazwisk. Nie wiem za bardzo, jak się zachować. Wiele nasłuchałem się na temat zarozumialstwa i wręcz niechęci do nieznajomych tamtego środowiska.

Mile jednak się rozczarowałem. Ludzie otwarci, życzliwi i z niesamowitym poczuciem humoru. Pierwsze znajomości, rozmowy. Czas jednak goni, buchalteria przed zawodami załatwiona i jedziemy łowić.

Skawę w górnym biegu znam słabo, jednak jestem nią zachwycony. Płanie, przelewiki, rynny - wszystko w zupełnie innej oprawie, niż na wielkiej nizinnej rzece. Dostaję wędkę do ręki, Darek wiąże dwie nimfki i pokazuje, jak łowić. Nie wierzę, że coś mi się uda zahaczyć.

Po raz kolejny miło się rozczarowuję. W ciągu trwania zawodów łowię ponad 10 malutkich pstrągów, klenia, małą brzanę; jedyny lipień spina się pod nogami. Nie zauważyłem nawet przejścia wichury ze śniegiem i ciągle padającego deszczu. Było wspaniale. Niestety po zawodach okazuje się, że w górach już śnieg na drogach, a my na letnich oponach . Nie ryzykujemy i wracamy do Krakowa.

Dwa dni później, już około godz. 8, jesteśmy nad Dunajcem. Nie mogę oderwać wzroku od rzeki, gór i lasów. Wszystko wygląda pięknie. Darek popędza: „Rybki, rybki...”. Ubieramy się i wchodzimy do wody. Kuzyn pokazuje, gdzie najlepiej łowić, jak prowadzić nimfę i najważniejsze: jak chodzić w Dunajcu.

Kilka pierwszych przeprowadzeń nie daje żadnego efektu. Schodzę odrobinę niżej i czuję załamanie dna. Zgodnie ze wskazówkami podchodzę dwa kroki do góry, dwa kroki do tyłu i wkładam muszkę do wody. Przeprowadzam ją nad jakimś kamieniem i... końcówka białej linki, do tej pory dość luźno zwisająca nad wodą, prostuje się. Zacinam i jest.

To już nie mała rybka, z jakimi bawiłem się nad Skawą. Ryba odchodzi kilka metrów ode mnie. Niepewnie zaczynam ją holować. Kij, który mam w ręce, zachowuje się zupełnie inaczej niż te, na które łowię zazwyczaj. Na szczęście mam dobrego instruktora za plecami i po kilku minutach 40 cm lipień jest w podbieraku.


fot. Darek Mołdawa

Moja pierwsza wymiarowa ryba złowiona na muchę. Jestem taki dumny, że zaczynam się nie mieścić w spodniobutach. Musiałem wyjść na brzeg i ochłonąć. Zapalam papierosa, uspokajam się. W tej chwili przyjeżdżają znajomi Darka. Witamy się, chwalę się rybą, więc są i szczere gratulacje i śmiech, że pewnie dzień leszcza będzie i Warszawiak, który nigdy na muchę nie łowił, strzepie im tyłki.

I wiecie co? Tak się stało: na pięć osób, które tego dnia łowiły, było pięć ryb, z czego dwie moje.


fot. Darek Mołdawa

Dwie godziny przed zachodem słońca odłożyłem muchówkę do bagażnika i do ręki wziąłem spining. A może złowię jeszcze głowacicę?

Oj, śmiali się ze mnie, śmiali. Chodź zauważyłem, że po kilku rzutach, kiedy niewielki jak na tamte warunki, 18 cm wobler zatrzymał się w zaczepie, a kołowrotek „oddał” trochę żyłki, wszyscy zbledli. Porzucałem dwie godziny i wróciłem na brzeg.

I tu czekała mnie ostatnia niespodzianka. Za dobre wyniki w nauce, jak wyraził się jeden z nowo poznanych znajomych, dostałem kompletny sprzęt do połowu rybek na muchę. Wędka, kołowrotek, linka i trochę much. Strzeżcie się więc Wiślane Potwory, tu jeszcze na muchę nie łowiłem, a „Prawo Leszcza” działa!

Torque

Redagował Monk







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=354